Czy to wciąż jeszcze "Hamlet"?

Takie pytanie nasuwa się po obejrzeniu otwierającego Festiwal Szekspirowski w Gdańsku "Hamleta" Krzysztofa Garbaczewskiego. Reżyser i dramaturg (Marcin Cecko) rezygnują bowiem niemal całkowicie z fabuły i porządku dramatycznego, jakie znamy ze sztuki Szekspira, a poszatkowany tekst w przekładzie Barańczaka, uzupełniają innymi tekstami, rozwinięciami, dopowiedzeniami. Daje to wrażenie, jakby reżyserowi do wyrażenia siebie nie wystarczał alfabet, jaki znamy, w związku z tym wrzuca w swą wypowiedź znaki chińskie, arabskie, cyrylicę, hieroglify.

Być może dopiero tak stworzony alfabet może wyrazić myśl twórcy, ale niestety traci swoją podstawową rolę, jaką jest porozumienie. To z kolei prowadzi do innego ważnego pytania: dla kogo jest dziś teatr? Czy dla twórcy, który chce wyrazić siebie, czy jednak powinien być rodzajem dialogu z widzem? "Hamlet" Garbaczewskiego dialogiem nie jest, bo nie może być prawdziwej rozmowy tam, gdzie nie szanuje się interlokutora.

Brak szacunku Garbaczewskiego objawia się na różne sposoby. Oprócz bełkotu, który niemal nieustannie płynie ze sceny, najbardziej denerwujące jest to, że aktorzy mówią do mikrofonów. Dlaczego? Dlaczego świetni aktorzy nie są w stanie mówić tak, żeby widz mógł ich zrozumieć? Nota bene do mikrofonów też nie potrafią mówić tak, żeby widz zrozumiał. Mamrotanie, połykanie głosek, bąkanie pod nosem – to jest nie do zniesienia. W lwiej części spektaklu trzeba posiłkować się napisami angielskimi (czasem z błędami!), żeby śledzić nadprutą fastrygę myśli przewodniej.

Koncepcja spektaklu oparta jest na opowieści. Jej narratorem jest Horacy (Paweł Domagała): szalony, zarośnięty, zapuszczony – jak współczesny Robinson Cruzoe, zatem jego opowieść jest poszarpana, fragmentaryczna i pozbawiona jakiegokolwiek ciągu przyczynowo-skutkowego. Horacy snuje ją na użytek Fortynbrasa, odsłaniając przed nim wysoce subiektywne spojrzenie na wydarzenia w Elsynorze i na samego Hamleta. Hamletów bowiem w jego opowieści jest trzech: jest Hamlet-Maszyna (Roman Gancarczyk), który opędza się od włóczącego się za nim szalonego Horacego niczym Jeszua Ha-Nocri od Mateusza Lewity w "Mistrzu i Małgorzacie", Młody Hamlet (Bartosz Bielenia): hermafrodytyczny, dziecinny, oraz Hamlet wydrenowany, martwy w środku, chory na śmierć (Krzysztof Zarzecki). Żaden z nich nie jest Hamletem Szekspira i żaden nie może nim być. A jednak Garbaczewski rozpaczliwie szuka tego jedynego, "prawdziwego" Hamleta, odartego z wszelkich oczekiwań, interpretacji i legend. Żeby go jakoś wydestylować ze wszystkiego, co znamy, potrzebne jest "szkiełko i oko", czyli mikroskop i soczewka. W spektaklu Garbaczewskiego ogromna soczewka, która staje się także ekranem, jest centralnym elementem scenografii.

Ofelia (Jaśmina Polak) jest dziwką. W tej kwestii Garbaczewski zgadza się z Wyspiańskim. Spędza noce z Hamletem za pieniądze. Jednak i ona jest dla niego wyłącznie rekwizytem – dla Hamleta próbą miłości, dla Młodego Hamleta – drogą do odnalezienia własnej tożsamości, również płciowej. Gertruda i Klaudiusz żyją w świecie seksu, blichtru i władzy. Hamlet jest od nich zupełnie osobny, nie potrafi nawiązać dialogu. A jednak król okazuje Młodemu Hamletowi wiele szorstkiej czułości i uwagi. Matka chciałaby się przebić przez osobność syna, ale nie ma odpowiednich narzędzi. W spektaklu Garbaczewskiego nie ma prawdziwych relacji i wszyscy są samotni. To bardzo gorzkaa sztuka, pełna zaciemnień, bełkotu i męcząco niezrozumiałych scen.

Wydaje się, że usiłując znaleźć "prawdziwego" Hamleta, reżyser w końcu wydestylował go z siebie. Można powiedzieć, że innej drogi nie ma. A jednak pytanie zadane w tytule recenzji, wciąż pozostaje aktualne: czy ten wydestylowany z Krzysztofa Garbaczewskiego Hamlet, wciąż pozostaje "Hamletem"? I jeśli tak, to dla kogo? Wyszłam z Teatru Wybrzeże z poczuciem, że opowieść staje się trucizną wsączoną w ucho widza – tak samo morderczą jak ta, którą Klaudiusz wlał do ucha swego brata.



Maja Margasińska
Dziennik Teatralny
30 lipca 2016
Spektakle
Hamlet