Czysty, bardzo wartki, świetny spektakl edukacyjny

Był chłodny, październikowy wieczór, kiedy, wchodząc do kłodzkiego ośrodka kultury na spektakl "Męczenników", mijałam grupkę kilkorga rozmodlonych osób, którym przewodził rozemocjonowany, nie przerywający potoku słów - skierowanych do jakiejś kamery - katecheta kłodzkiego gimnazjum, znany skądinąd jako organizator biegów - "Wilczym tropem" "Serca", Jarosław Komorowski.

Potem dowiedziałam się od znajomych, że ludzie ci wręczali potencjalnym widzom "Męczenników" kserówki recenzji autorstwa księdza Romana Tomaszczuka pod znamiennym tytułem "Z gówna złota nie ukręcisz". Znajomi także objaśnili mnie, iż modły były odprawiane za nas - grzesznych widzów, fanów teatru, którzy - nie bacząc na słuszne, święte oburzenie - postanowili jednak obejrzeć propozycję Programu TEATR POLSKA organizowanego przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, którego komisja artystyczna zakwalifikowała "Męczenników" - koprodukcję teatrów z Wałbrzycha i Szczecina w reżyserii Anny Augustynowicz - jako dzieło wybitne - do tego, by obejrzeli je widzowie - i to w ramach edukacji - niepełnoletni (o zgrozo!).

Ponieważ lubię wiedzieć, jak odbierają sztukę inni, przeczytałam wszystkie dostępne w Internecie recenzje tego spektaklu, nie omijając także tej z "Gościa Niedzielnego". Moją ciekawość podsyciły wspaniałe warsztaty na temat tolerancji i fanatyzmu, które poprowadziła w tym dniu dla młodzieży - m.in. z ZPS w Kłodzku, Dorota Kowalkowska - kierownik literacki Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, więc pozostało tylko obejrzeć przedstawienie, które tak wzburzyło miłujących bliźnich chrześcijan w naszym mieście, że pisali protesty, skargi, wzywali na pomoc radnych, posłów, księży i biskupów, ażeby wreszcie na koniec modlić się - m.in. za moją - na pewno już - wg nich - potępioną - duszę.

Wiedziałam, że sztuka młodego, ale już bardzo znanego dramaturga niemieckiego, Mariusa von Mayenburga opowiada o buncie nastolatka, ale na tyle nietypowym (bo religijnym), że wszystkie instytucje powołane do tego, ażeby każdego młodego człowieka bezpiecznie przeprowadzić przez meandry dojrzewania, czyli rodzina, szkoła, kościół - zawiodły, a rzecz kończy się tragicznie. Wiedziałam też, że sztuka ta ma pokazać narodziny fanatyzmu, warunki, jakie sprzyjają, ażeby się wykluł i wspaniale rozrósł, i wreszcie jego konsekwencje. Czekałam również na obrazoburcze słowa o Jezusie cytowane przez księdza Tomaszczuka i prowokacyjne, niestosowne zwłaszcza dla młodych widzów golizny.

Doczekałam się - czystego, zamkniętego w swoistej konwencji, bardzo wartkiego (mimo 90 minut bez przerwy) świetnego spektaklu edukacyjnego - zarówno dla młodzieży, jak i jej rodziców i nauczycieli. Reżyserka intrygująco i ironicznie opowiada o narodzinach obłędu, który - dzięki "nawróceniu" głównego bohatera - zwycięża naszą europejską, cywilizowaną, racjonalną rzeczywistość, będąc jednocześnie ostrzeżeniem przed wszelkiego rodzaju fanatyzmem. Aktorzy - mimo że mają na to kilkuminutowe scenki oraz ograniczenie konwencją mówienia wprost do publiczności a nie do siebie - budują pełnokrwiste postacie i pełne niuansów relacje między sobą.

Poznajemy młodego Benjamina, który przestaje mówić swoim językiem, a przemawia słowami Biblii, ale najstraszniejsze w nim jest to, że rozumie tylko ich literalny sens wyrwany z kontekstu, bez rozróżniania niuansów, przenośni i symboliki, natomiast używa ich tylko po to, ażeby zmanipulować i podporządkować sobie otoczenie, bo to on czuje się prawdziwym panem przemawiającym do innych w imieniu samego Boga, z którym się coraz bardziej utożsamia. Poznajemy jego koleżankę i kolegę z klasy. Ona - typowa gimnazjalistka, dla której dziwny, odtrącający jej wdzięki chłopiec jest wyzwaniem, dlatego kusi go nawet swoimi nagimi piersiami, czemu tamten jednak nie ulega. On - uległy kaleka, który ciągłe prześladowania i wyśmiewanie traktuje jako objaw sympatii rówieśników, posłuszne narzędzie w rękach buntownika, co jednak się zmieni, gdy Benjamin odwróci się od niego, poznając homoseksualne skłonności inwalidy. Poznajemy też matkę chłopca - typową, samotną, ze swojego rozwodu i samotnego wychowywania syna czyniącą wręcz powód do dumy, przyczynę udręczenia i osobistego nieszczęścia w jednym, klasycznie nie rozumiejącej syna i nigdy nie starającej się go zrozumieć, dyrektora szkoły, któremu zależy tylko na zadowoleniu klienta, czyli rodzica ucznia oraz na świętym spokoju, więc jest całkowicie ślepy na maltretowanie kaleki z krótszą nogą, ateistę historyka i wuefistę w jednym - prezentującego nieskomplikowaną teorię wychowania: trzymać krótko, nie roztkliwiać, się, samo przejdzie, wreszcie księdza, który widzi w chłopcu potencjał przywódczy, ale jest ślepy na jego manipulację i nie potrafi go przekonać do działania w ruchu oazowym, bo przecież nie na tym zbuntowanemu chłopcu zależy.

Poznajemy wreszcie Panią Roth - nauczycielkę biologii i pedagoga zaufania w jednym, która jako jedyna próbuje najpierw zrozumieć, a potem przeciwstawić się złu, które emanuje z chłopca, a jej symboliczny gest przybicia się do podłogi szkoły, trawestujący motyw biblijny, staje się współczesnym wyznacznikiem misji i jednocześnie pocieszenia w zagarniającym świat obłędzie. "Ja tu będę stać - mówi pani Roth - i nigdzie się nie ruszę. Ja tu muszę być." Marius von Mayenburg buduje w ten sposób tezę, że tylko takie jednostki jak Pani Roth, mimo kalumni (Benjamin oskarżył ją o molestowanie), mimo osobistej klęski (facet, z którym żyła, opuścił ją, traktując jak wariatkę, a potem potępił i zdradził publicznie jak Judasz Jezusa) są w stanie uratować nas przed zalewem doktrynerstwa, fanatyzmu i bylejakości.

A teraz obrazoburcze wulgaryzmy - gdzież są? Na pewno nie w takiej kolejności, jak zacytował to ksiądz Tomaszczuk, wyrywając słowa z kontekstu sztuki i dialogu dwóch postaci, scalając w jedno zdanie, zakreślane na rozdawanym kserówkach na żółto. Wytłumaczę więc, bo był to jeden z momentów pobudzający widzów do śmiechu, ale nie z Boga lub Biblii, lecz z ludzi - ich sposobu myślenia i zachowań. Pani Roth - zagorzała ateistka - też popełnia błąd Benjamina, ponieważ czyta Biblię literalnie, a nie przenośnie, dlatego przeczytawszy o przykazaniach Jezusa dotyczących miłowania się braci, stwierdza zdziwiona, że Jezus był gejem, a jej zniecierpliwiony partner życiowy wygłasza tyradę o pieprzeniu trzech króli, wołu i osiołka, ponieważ chce w ten sposób wyrazić chęć, żeby ona przestała interesować się Biblią, a dostrzegła jego i jego chuć.

A niepotrzebna golizna? O "cyckach na wierzchu", jak to zgrabnie ujął ksiądz Tomaszczuk, napisałam wyżej, a "goły tyłek" odbijał się tylko w szybie w tle tak, że tylko niezwykle dociekliwi zdołali go zauważyć, ponieważ Benjamin, rozebrawszy się do naga, protestował w ten sposób przed lekcją wychowania seksualnego, a najbardziej przed tym, że prezerwatywy pani nauczycielka kazała nakładać na marchewki, a nie na prawdziwego penisa. Przyrodzenia zresztą nie było widać, ponieważ Benjamin zasłaniał je - tak bardzo potrzebną w tym momencie Biblią. Czyż to nie obrazoburcze? - ale tego sługa kościoła nie zauważył.

Na koniec coś, co najbardziej oburzyło mnie w recenzji "Gościa Niedzielnego": "Spektakl polecany jest jako inspiracja do dyskusji o fanatyzmie, który we współczesnym świecie ma takie niebezpieczne oblicze. Ma być więc spektaklem jak najbardziej na czasie. Byłby takim, gdyby jego akcja była usprawiedliwiana wersetami z Koranu, a nie z Biblii." Chciałoby się powiedzieć: "Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe". W dzisiejszej Europie zalewanej falami uchodźców zwłaszcza wyznania muzułmańskiego, po atakach terrorystycznych państwa islamskiego, Al-Kaidy byłoby to jak najbardziej usprawiedliwione i zrozumiałe. Mało tego, podniosłoby poziom strachu wobec muzułmanów i kazałoby lepiej sprawdzać systemy wychowawcze szkół. Tylko nie o to chodziło autorowi, reżyserce i aktorom. Taka linia interpretacyjna byłaby zbyt płaska i nie pokazywałaby warunków, w jakich zwycięża w naszym wygodnym świecie fanatyzm. Nie zgodzę się, że go nie ma we współczesnej Europie. Jest obecny na wszystkich stadionach klubowych, wprawdzie nie religijny, ale jest w nim to samo zło, które każe niszczyć drugiego człowieka, dlatego że nie kibicuje tej samej drużynie. Jest obecny podczas świąt narodowych, kiedy jedni Polacy czują się lepsi od innych Polaków i dają tego dowody, maszerując w kontrpochodach i wyzywając się nawzajem, czasem bijąc, paląc i niszcząc wszystkich i wszystko, co próbuje ich zatrzymać na jedynie słusznej drodze - czasem oprócz pochodni, transparentów niosą krzyże. Jest obecny również w Kłodzku, kiedy jedni kłodzczanie zabraniają innym robić to, co poprzednim się nie podoba, mimo że nie jest to żadne przestępstwo - np. obejrzeć sztukę teatralną.



Dorota Krężlewicz-Skrobot
Materiał nadesłany
20 października 2015
Spektakle
Męczennicy