Diaboliczna zmora

Są takie spektakle, które w umyśle reżysera dojrzewają latami. Na światło dzienne wydobywa je dopiero właściwe miejsce i właściwy czas. Jednym z takich spektakli jest „Zmora" Teatru Mumerus, w reżyserii Wiesława Hołdysa. Jest to wybrana przez reżysera scena z „Braci Karamazow" Dostojewskiego, która zamieniła się w zmaterializowaną scenicznie ideę.

Kiedy wchodzimy na widownię, scena pogrążona jest w cieniu, oświetlone są jedynie schody i krzesło w głębi, widoczne za otwartymi drzwiami. Słyszymy skrzypnięcie drzwi, a potem kroki na schodach. Wyobraźnia pracuje, bo echo kroków niesie się dłuższą chwilę. W końcu pojawia się Iwan Fiodorowicz Karamazow (Jan Mancewicz). Rozpoczyna się dialog ze Smerdiakowem (Mateusz Mikoś), którego postać zobaczymy w całości, a czasem zza ściany wyłoni się tylko jego dłoń z plikiem banknotów.

Majstersztykiem jest zawarcie w (bądź co bądź) małej przestrzeni Teatru Zależnego aż trzech planów akcji. Spotkanie Iwana Fiodorowicza i Smerdiakowa oglądamy przez otwarte drzwi właściwie za horyzontem sceny. Część akcji jest w ogóle niewidoczna – postaci wchodzą za ścianę i słyszymy jedynie rozmowę i odgłosy przesuwania czegoś. Jest to zaskakujące podobnie jak fakt, że następnie dwie postaci siedzą na jednym krześle: Smerdiakom zwyczajnie, a Iwan za oparciu, zwrócony w drugą stronę. Są to zabiegi genialne w swej prostocie, a jednocześnie urozmaicające odbiór.

Te trzy plany to też trzy różne, indywidualne przestrzenie. W głębi mamy ukryty gdzieś, zamknięty świat Smerdiakowa. Scena jest mieszkaniem Iwana. Kiedy zostaje sam, z ciemności wyłania się tajemniczy Gość. To swego rodzaju alter ego Iwana – najmroczniejsza strona jego duszy. Diaboliczny Ryszard Łukowski w kreacji swojej postaci przechodzi niemal samego siebie i może kojarzyć się z genialną rolą Ala Pacino w „Adwokacie diabła" w reż. Taylora Hackforda. Diabeł udaje niewinnego, kusi, fascynuje, ale głównie miesza w głowie Iwanowi. Niezwykła jest ich rozmowa, wspomagana gestami w formie lustrzanego odbicia.

Trzecia (umowna!) część i trzeci plan akcji to proscenium, na którym usiądzie Iwan, przyjmując swojego uduchowione brata Aleksego Fiodorowicza Karamazowa (Robert Żurek). Ten ubrany w biele i beże mężczyzna z natchnionym i przerażonym nieco spojrzeniem nie przekroczy progu sceny. Wejdzie przez boczne drzwi i będzie spacerował przed sceną, prawie nie patrząc na Iwana podczas rozmowy. Kolory strojów i kostiumy w ogóle mają tu duże znaczenie. Morderca Smerdiakow ubrany będzie w elegancką purpurę, chory Iwan rozepnie niechlujnie czarną marynarkę i białą koszulę, natomiast Diabeł będzie prezentował się nieskazitelnie.

„Zmora" to spektakl doskonale skonstruowany. Trzy plany, które nie przenikają się, ale akcja dzieje się symultanicznie (w czasie rozmowy Iwana z Diabłem, w głębi obserwujemy Smerdiakowa). Wszystko odbywa się w przejmującej ciszy, w której słychać niepokojące, bliżej nieokreślone szmery. Ważne są słowa – akcja opiera się na dialogu między postaciami, muzyka jest właściwie zbędna. Dzięki temu możliwe jest maksymalne skupienie na dialogach. Niezwykłym szczegółem jest szklanka z alkoholem Iwana, która (teoretycznie) pozwala zaobserwować upływ czasu.

Na aktorów patrzymy tu jak urzeczeni. Każda postać jest wyrazista, nie wypowie zbędnego słowa i nie wykona zbędnego gestu. Każda postać ma też swoją metaforyczną, tytułową „Zmorę". Dla Smerdiakowa będzie to zleceniodawca Iwan, dla Iwana fantasmagoryczny Diabeł, a dla Aleksego Iwan, któremu nie wierzy on w rozmowę z kimś drugim. Przedstawiona historia jest bardzo spójna, a ponadto ogląda się ją niemal z zapartym tchem, żeby nie uronić ani słowa.

W pogrążonej w półmrokach, ascetycznej przestrzeni, chcemy zostać jak najdłużej, bo historia fascynuje – „Zmora" działa skutecznie: totalnie oczarowuje i zawłaszcza umysł widza.

 



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
19 stycznia 2019
Spektakle
Zmora
Portrety
Wiesław Hołdys