Do diabła z takimi "Biesami"!

Przez cale dziesięciolecia ludzie teatru walczyli o autonomię swojej dziedziny, o uznanie spektaklu za dzieło niezależne od inscenizowanego utworu literackiego, pełnoprawne, koherentne, samotłumaczące się

Krzysztof Garbaczewski, wystawiając we wrocławskim Polskim "Biesy", poszedł w przeciwnym kierunku, zapowiadając w wywiadach, że przygotowuje spektakl dla ludzi, którzy wcześniej przeczytali tysiącstronicową powieść Dostojewskiego. I faktycznie, ze strzępków akcji, dialogów i monologów, z których zbudowane jest trzygodzinne przedstawienie, nie sposób wydedukowac, kim są bohaterowie, o co im chodzi, co to za świat. Chaotycznej adaptacji towarzyszy minimalna inscenizacja - spektakl Garbaczewskiego jest niemal słuchowiskiem. Po pustej scenie przechodząją się jacyś ludzie, coś bąkną o jakiejś rewolucji, Szatow w wielkiej czapie na głowie zagra na gitarze elektrycznej, Kiriłłow w teatrzyku cieni pokaże się jako Chrystus w koronie cierniowej, umierając wrzucą kamienie do zawieszonych nad sceną siatek. Pomiędzy nimi przemyka, judząc i knując, wystylizowany na Krzysztofa Ibisza Marcin Czarnik jako Wierchowieński. Jest kontrapunktem dla Stawrogina, granego przez drobną blondynkę Katarzynę Warnke. Zło Stawrogina przemierza scenę dużymi krokami, ubrane w czarny garnitur, wycofane i milczące. W końcowym monologu towarzyszy mu Ewa Skibińska - w Polskim specjalizująca się w rolach maltretowanych kobiet. Tym razem jest jednocześnie jego porzuconą żoną, jedenastolatką, którą uwiódł, w wyniku czego popełniła samobójstwo, i demonem. Monolog jest zapisem rodzenia się w bohaterze świadomości krzywd, jakie wyrządził. I to jest najlepsza - mimo że czytana przez aktorkę z laptopa - część tego bezradnego, męczącego, chaotycznego przedstawienia.



Aneta Kyzioł
Polityka
1 lipca 2010
Spektakle
Biesy