Do kina trzeba się trochę nażyć
Nie robi podsumowań. Bo Marian Dziędziel wciąż czeka na sukces Miał być księdzem, został aktorem, choć jego śląski akcent nie bardzo spodobał się komisji. Chciał wyjechać z Krakowa, został. Kiedy pomógł dyrektorowi Teatru im. J. Słowackiego ubrać płaszcz, ten zaprosił go na rozmowę. Tak dostał angaż. I na tej scenie Marian Dziędziel gra do dziś. 45 lat.Ma Pan jeszcze czas, by jeździć na ryby?
- Ryby to bardziej moje marzenie. Cały czas myślę, jak się wyrwać, a potem - gdy już mi się uda - jestem zły, bo mi szkoda czasu.
Ani przez moment nie żałuje Pan dawnego spokoju?
- Przecież aktor tylko na to czeka. Na to, żeby była robota, żeby być w wirze pracy. A poza tym - zawsze miałem zajęcia zawodowe.
W tym wirze pamięta Pan jeszcze, że w tym roku przypadają dwa jakże ważne jubileusze? 45 lat od ukończenia krakowskiej Szkoły Teatralnej i podjęcie pracy w Teatrze im. Słowackiego, który okazał się sceną na całe życie. To był Pana świadomy wybór czy przypadek?
- Przypadek. Nawet miałem zamiar wyjechać z Krakowa... Ale kiedyś, pod koniec IV roku, na nasz bardzo udany spektakl, a graliśmy z Mikołajem Grabowskim i Zygmuntem Józefczakiem "Dozorcę" Pintera, przyszło bardzo wielu profesorów, w tym Bronisław Dąbrowski, ówczesny dyrektor Teatru Słowackiego.
Przechodząc koło szatni, zobaczyłem, jak męczy się z założeniem płaszcza, więc mu pomogłem. Wtedy usłyszałem: "Gdzie idziesz do teatru?" - Nie wiem, może Wybrzeże, może Wrocław... "Jutro o dwunastej u mnie w gabinecie". Tak dostałem angaż. Oraz pokój po Jerzym Kamasie - z oknem, z piecem i skrzynią na węgiel na balkonie. Pięć lat tam mieszkałem.
Ostatnio, z okazji 120-lecia tego teatru, odbierał Pan na jego scenie Krzyż Kawalerski. Nie miał Pan poczucia, że to głównie za role filmowe?
- Wierzę, że i za całe 45 lat. Więc także za role zagrane w tym teatrze. Ale przyznaję, film pociągał mnie zawsze, aż wreszcie dopisało mi szczęście.
Te szczęśliwe okazały się dla Pana "Gry uliczne".
- Ten film zdecydował o wszystkim. A nie chciałem nawet iść na zdjęcia próbne. Już wiedziałem o używaniu podczas nich kamer bez taśmy, bo i tak było wiadomo, kto zagra.
Nakłoniła Pana żona.
- Idź, nie mamy nawet telefonu - powiedziała - zapomną o tobie...
Dostaje codziennie dziękczynny bukiet?
- Taki duży - raz w roku. Na planie tego filmu poznałem nie tylko Krzysztofa Krauzego, ale i producenta Darka Jabłońskiego. Wtedy też zobaczył mnie Wojtek Smarzowski, bo akurat przyjechał do Krakowa na jeden dzień zdjęciowy. Jego przyjaciel, Łukasz Kośmicki, był z kolei operatorem tego filmu. I tak trafiłem na plan "Sezonu na leszcza" Bogusława Lindy, do którego scenariusz współtworzył Smarzowski, a operatorem był Kośmicki. Chyba nieźle mi poszło?
A potem Smarzowski napisał dla Pana rolę w swoim, "Weselu". Właśnie mija 10 lat od powstania filmu. Bał się Pan, że na tym się skończy?
- Oczywiście. Tak się jednak złożyło, że tuż po rozdaniu nagród na festiwalu w Gdyni jechałem nocą "z Lwami" za najlepszą rolę męską na plan filmu "Czas surferów". Rano zacząłem zdjęcia. Miałem już też następną propozycję.
Jacek Rakowiecki wyliczył, że w latach 2008-2011 w 182 polskich pełnometrażowych filmach zagrało w rolach pierwszo- i drugoplanowych 780 aktorek i aktorów. Pan, podobnie jak Łukasz Simlat, zagrał 17 ról.
- To po cztery filmy na rok.
Były jednak lata, kiedy tych ról w filmach i serialach było siedem, a nawet osiem...
- Ważniejsze, jak sądzę, że - dzięki Bogu i tym, którzy ze mną współpracowali - żadnej nie spaprałem. Wiele z tych filmów zostało dobrze przejętych.
Dużo Pan propozycji odrzuca?
- Nie liczę ich. Ale jeżeli już to robię, głównie z powodu scenariusza. Albo terminy mi kolidują ze sobą.
A komedia "Komisarz Blond i Oko Sprawiedliwości"?
- Długo by opowiadać, jak powstawała. Kierowała mną ciekawość nowego gatunku kina.
Zapłacił Pan za nią nagrodą Węża za "występ poniżej godności".
- Czy ja jestem tak wielki, że nie mogę zagrać w takim filmie?
A propos wielkości. "Nie jestem godzien czyścić butów Anthony'emu Hopkinsowi i Jackowi Nicholsonowi" - powiedział Pan kiedyś. To Pana idole?
- Jeszcze paru bym dorzucił do tego grona. Al Pacino, Morgan Freeman. Są poza skalą. Hopkins w "Milczeniu owiec" jest na ekranie bodaj 16 minut. Wystarczyło na Oscara.
Lubi Pan opowiadać, jak Roman Wilhelmi w scenariuszu zaznaczał na marginesie "P" lub "O". "Przypierdolić - odpuścić". Nie wierzę jednak, że to Pana metoda. Pan jest wobec reżyserów upierdliwy i chce wszystko precyzyjnie omówić.
- Często rozmawiam z reżyserami także o rzeczach, które nie są ściśle związane ze scenariuszem, ale rozwijają wyobrażenie o postaci, o jej relacjach z innymi... Ale potem, na planie, jak już trzeba grać, to zasada Wilhelmiego może się dobrze sprawdzać.
Łukasz Maciejewski pisał o Panu: "W polskim kinie w zasadzie jednoosobowo wypełnia zamówienie na dojrzałych facetów po przejściach. (...) W szczerych, błękitnych oczach Dziędziela kryje się prawda, z którą nie ma polemiki. To prawda grzechów i zwycięstw, ludzkich i zawodowych". Czego było więcej - grzechów czy zwycięstw?
- Zakładając, że człowiek jest istotą grzeszną, pewnie grzechów.
Dariusz Jabłoński, reżyser "Wina truskawkowego", powiedział: "Do kina trzeba trochę nażyć. A Marian ma nażyte". Dałoby się tych bohaterów grać bez tego?
- Nie wiem, jak się drugi raz urodzę i inaczej poukładam swoje życie, zobaczę... Doświadczenie na pewno pomaga. Ważne jest to, z czym człowiek się zetknął, jak się zachował. Podobnie jak pamięć o tamtych czasach ułatwiała mi budowanie postaci Kreta...
Broni Pan każdego ze swych bohaterów. Znalazłby się taki nie do obrony? Choćby mający na sumieniu wiele wyroków, prokurator wojskowy z "Supermarketu".
- Staram się pokazać złe i dobre strony. Resztę niech oceni widz. Po Golden Orange Film Festival w Antalyi...
Gdzie dostał Pan nagrodę dla najlepszego aktora w zagranicznej produkcji- i to od samego Istvana Szabo, przewodniczącego jury.
- Właśnie Istvan Szabo wskazywał, że mój bohater, przeszedłszy z jednej epoki politycznej do drugiej, chciał z siebie coś zrzucić, ale nie umiał. I że ja to pokazałem. Tak, o to mi chodziło.
Widziano Pana i w roli Wałęsy. Podjąłby się jej Pan?
- U takiego mistrza, gdyby tak zdecydował - oczywiście. Ale myślę, że Wajda dokonał znakomitego wyboru.
Skoro 45 lat minęło, zapytam: Skąd u Ślązaka z rodzinnymi tradycjami górniczymi pomysł, by zostać aktorem. To chęć ucieczki z Gołkowic, czy zaistnienia na scenie i ekranie, podobnie jak Pana starszy krajan, z sąsiedniej wsi, Franciszek Pieczka?
- Tę chęć zrodziła fascynacja, jaką poczułem, stojąc na scenie i patrząc na widownię. Doświadczyłem tego jako licealista w teatrze w Katowicach, kiedy po spektaklu pozwolono nam wejść na scenę. I już wiedziałem, że chcę tak stać, mówić do ludzi. Oczywiście, było w tym pragnienie wyjazdu ze wsi. Ale nie z domu. Miałem cudownych rodziców, brata. W trakcie egzaminów ojciec przyjechał do Krakowa i już po pierwszym etapie, szczęśliwy, że go przebrnąłem, pojechał do domu i ogłosił, że się dostałem na studia. A mnie przecież czekał jeszcze drugi i trzeci...
I Pana mama usłyszała od swego brata: "Waleska, Waleska, miałaś go dać za farorza, a dałaś za kurwiorza".
- Faktycznie, rodzina podejrzewała, że mogę ewentualnie iść na farorza, czyli księdza.
Seminarium duchowne jako alternatywę dla szkoły teatralnej traktował Pan serio?
- Myślałem o tym raczej z lęku przed powrotem na wieś i przyznaniem się, że nie zostałem aktorem, choć chciałem. To groziło kalectwem na całe życie.
Dostał się Pan do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, choć Pana język i akcent był mocno naznaczony gwarą. Na zalecenie, że musi Pan opanować poprawną polszczyznę, odrzekł Pan: "Ja, naucza się!". Niemniej słowa Pan dotrzymał. Pomógł charakter?
- Tak. Ambicja, zawziętość, upór. Ślązacy nie odpuszczają. I jeszcze - wiara, nadzieja i miłość, trzy nierozerwalne cnoty, tak potrzebne człowiekowi, by prawidłowo pokierował życiem. W jednej z pierwszych sztuk, w "Kuligu" Wybickiego, śpiewałem: "Nadziejo, zawsześ mi miła, tyś mego życia ozdobą, tyłeś mnie razy zdradziła, ja zawsze tęsknię za tobą. Przeszłość się nam już nie wróci, następność ustannie spieszy, choć nas coś w życiu zasmuci, nadzieja wkrótce pocieszy". Do dziś umiem to śpiewać, choć 44 lata minęły. Mówi się, że nadzieja matką głupich... Sam nie wiem.
"Po debiucie w "Złotej czaszce" Słowackiego w reż. Jerzego Golińskiego w miesięczniku "Teatr" pojawiła się bardzo pochlebna recenzja.
- Było się czym pochwalić rodzinie. Ojcu się bardzo spodobała, bodaj Wojciech Natanson był autorem. Jerzy Goliński uczył zawodu, stwarzał możliwości rozwoju.
To od niego Pan usłyszał: "Żeby chociaż coś było na twej gębie. Ale taka dupa niemowlęcia? Nie majak obsadzić. (...) Żeby choć jedna zmarszczka była".
- Nie zapomnę tego nigdy. Nawet miejsce, w którym mi to powiedział, pamiętam. Dopiero zaczynałem. Na szczęście szybko obsadził mnie we wspomnianym "Kuligu".
Mimo mocno piwnicznego trybu życia długo Pan czekał na zmarszczki.
- Trochę zmarszczek mi przybywało, chociaż niektórych nie widać. Czasem było bardzo twórczo, trochę sobie pośpiewałem. I były to piosenki nie byle kogo: Preisnera, Kantego Pawluśkiewicza, Koniecznego, Jurka Wysockiego...
Z Piwnicy przeniósł się Pan do Jamy Michalika.
- Duża zabawa w świetnym towarzystwie, a przy tym znów bezpośredni kontakt z widzem, któremu trzeba przekazać puentę, sens. "Sensy, sensy są najważniejsze" - jak mówił "Golo".
W latach 80. prowadził Pan telewizyjny Koncert życzeń. Dlaczego?
- Trzeba było dorobić do pensji.
Wyznał Pan kiedyś, że w życiu robił o wiele mniej chwalebne rzeczy niż prowadzenie Koncertu życzeń. Czyli?
- Recytowało się tu i tam. Takie były czasy. Płacili pensję albo i lepiej. Towarzystwo na scenie było jeszcze lepsze. Szczegóły pomińmy.
Pamiętam Pana rolę w "Życiu w teatrze" Davida Mameta w reżyserii teatralnego kolegi, Marcina Kuźmińskiego.
- Bardzo lubiłem ten spektakl. Fantastycznie się nam przy nim pracowało. Przyniósł nam wraz z Grzesiem Mielczarkiem nagrody aktorskie na Festiwalu Komedii Talia 2005. Chętnie bym do tego spektaklu wrócił.
Grał Pan starszego aktora, który zastanawia się, co miało sens w jego zawodowym życiu... Pan jeszcze takich podsumowań nie robi?
- Za wcześnie. Aktor jest ciągle nienasycony.
Wspomniany już Łukasz Maciejewski pisał niedawno: "Moje największe marzenie na 2014? Monodram Dziędziela w Krakowie. Może Pinter, może Roth; "Ostatnie rozdanie" Myśliwskiego albo "Moskwa Pietuszki" Jerofiejewa. Sukces murowany". Co Pan na to?
- Monodramu nigdy nie zrobiłem. To bardzo trudna forma. I to nie tylko dlatego, że trzeba tyle tekstu nastukać do głowy. Trzeba mieć cierpliwość. Ja chcę mieć efekt od razu. Wolałbym Pintera w wydaniu zespołowym. Albo Dostojewskiego. Albo Czechowa... Ale propozycje Łukasza są bardzo interesujące.
A inne marzenia?
- Raczej życzenia. Żeby mnie szczęście nie opuszczało i role się znajdywały.
Późny sukces bardziej smakuje?
- Nie wiem. Na sukces to ja jeszcze czekam. Mnie cieszy to, że mam konkretną robotę, że jest coś do zagrania.
Co to musiałoby być?
- Coś wyjątkowego. Niechby to było te 16 minut na ekranie.
Tego jubileuszowo życzę. I by "sezon na Mariana Dziędziela" trwał nadal.
- Daj Boże.
Wacław Krupiński
Dziennik Polski
5 kwietnia 2014