Dobra impreza

"Drugi spektakl" jest jak kolacja, na której okazuje się, że sam będziesz jedzony. Przychodzisz coś obejrzeć i oglądasz siebie. Bo w teatrze ze sceny też widać widownię.

Owe zaczęło się w Teatrze Polskim w Poznaniu od nienowego, ale młodego (Michał Kmiecik), teraz ruch odwrotny: niemłode, a nowe (Anna Karasińska). Bo po co się śpieszyć, Lupa i Warlikowski też późno zaczęli. Karasińska przeszła z filmu do teatru, krytycy też tak czasem robią, oraz Andrzej Wajda. Jej debiutu w nowym medium nie trzeba przedstawiać - wiecie, że był hitem, choćby ze słyszenia ("Ewelina płacze"). Teraz więc wszyscy czekamy, czy królowa się wyłoży i okaże fajna, ale w zeszłym sezonie. Wzięła pod uwagę to oczekiwanie i wykonała dzieło need specific na temat drugiego podejścia. Taką ma metodę. Reżyserując w TR Warszawa, zareagowała na jego mit - uwzględniła okoliczności, "jara się tym, co jest" (z tekstu "Eweliny"). Obecnie jest w sytuacji takiej, że Polska nie wybacza sukcesu.

Jej "Drugi spektakl" jest jak kolacja, na której się okazuje, że sam będziesz jedzony. Przychodzisz coś obejrzeć i oglądasz siebie. Bo w teatrze ze sceny też widać widownię. Aktorzy też ludzie i widzą te fejsy, te fejspalmy, te zduszone i niezduszone ziewy, te ukradkowo odbierane esemesy i ukradkowo wysyłane esemesy. I co mają robić, skoro "aktor jest od grania"? Przed tą premierą mogli tylko udawać, że wcale nic nie widzą, ale przyszedł dzień zemsty. Pokazali nam ze szczegółami, jak to wygląda z ich strony, ten "drugi spektakl", który się toczy, kiedy sami harują w tym "pierwszym" na scenie.

"Ewelina" była nerdowska, była dziełem psychofanki Rafała Maćkowiaka, "Dwójka" jest freakowska - dzieło entuzjastki, która chodzi bardziej do teatru niż na spektakl. Ten spektakl jakby się nigdy nie zaczyna, a przynajmniej nie dla ciebie, skoro ty jesteś spektaklem i już cię nie trzeba wyrywać na scenę. Dzieło samo się wypiera bycia dziełem sztuki, chce być tylko symulacją "jak zachować się w teatrze", takim BHP. Scenariusz przewiduje przerwę, znowu nie dla ciebie, widzu! Brzmi groźnie, a jest bardzo śmiesznie. Karasińska jest specjalistką od zadań aktorskich, strzela pomysłami (zagraj siebie nie wprost, zagraj niegranie, zagraj cokolwiek, zagraj się jak szmata itd.) Amerykanie powiedzieliby: actor's director, czyli że jej marką jest praca z odtwórcą, nie z gadżetem (Twarkowski), jutubem (Klata), interpunkcją (Majewski), dyskursem (Szczawińska), Jolką (Rubin) albo samą sobą (Janda). Bezgłośnie pękam ze śmiechu, kiedy artyści mają wykonać etiudę "nie łaź i nie mów". Pół godziny grania tylko i wyłącznie twarzą! Ustawieni w rządku, więc musisz wybierać, kogo oglądasz, jak poprzednio w "Ewelinie". Fokusowałem się na Agnieszce Findysz, Mariuszu Adamskim i Wojciechu Kalwacie, resztę przepraszam - następnym razem. Ale kątem oka widziałem, że zespół jest zespołem.

Pani Agnieszka to aktorka młoda, wysoka i blond. Likwiduje ekspresją, w pozytywnym sensie, na przykład kimając "na popielniczkę" albo grając kolanami. Pewnie dlatego dostała rolę żywiołu. Blond nosi również Mariusz Adamski, którego kreacja sceniczna oscyluje między misiakiem a zwierzakiem (scenka "Będę twoim psem!"). Ładunek dramatyczny ogarnia tak samo świetnie w scenie "Foch zza grobu". Pan Wojciech, bez żadnego koloru włosów, powiedział parę słów typu G w rozumieniu LGBTQIA i wszystkim nam stanęły łzy w oczach. Ponadto zreinterpretował ciałem słynną piosenkę Nataszy Urbańskiej. Tam było o "rolowaniu blanta na bekstejdżu", tu rolowany jest aktor, i to na widoku, w dywanie.

Wieczór kulminuje Karasińska koncertem życzeń, gdy jest okazja przećwiczyć obsadę. Każdy aktor po kolei staje się widzem z wymaganiami. Najgorzej, gdy zjawia się widz-beton, który nic nie czuje (Michał Kaleta). Ma w głosie słuszne pytanie "gdzie jest moje przeżycie?". Aktorzy stają dla niego dosłownie na głowie, nawet robią "Ewerinę" (nie mylić z "Eweliną"), czyli wstęp do kopulacji, i po dobroci, i na siłę. Nie będę spojlował, powiem tyle: pamiętacie, jak u Kleczewskiej scena zwymiotowała? Tutaj też w ten deseń, ale bez piany. Jakby ktoś puścił ostatnią minutę "I Am a God" Kanye Westa.

"Drugi spektakl" nie posiada scenografii. Krzesła i szara kotara to jest wyposażenie, a nie środek artystyczny. Anna Karasińska znowu swoje, więc chyba o coś jej chodzi, że się uparła na teatralny hardware. Niektórzy reżyserzy tak wystroją scenę albo tak rozbiorą aktora, albo i to, i to, że szumowi medialnemu nie ma końca - i może Karasińska właśnie tego i właśnie dlatego nie robi. Wie, że tak łatwo to nie ma. Ta estetyka wadzi jej klasowo? No raczej, skoro jest ambasadorką zwykłości, teatralną "twarzą rajstop" (por. "Miłość na bogato"). Reprezentuje biedę do tego stopnia, że nawet ekipie TR-u kazała wejść w postaci totalnych anonimów. Efekty jej pracy, jeśli są atrakcyjne, to nie dzięki światełkom, dizajnom czy bohaterom z tv; sednem jest energia, gdy się oldskulowo coś po prostu mówi albo nawet nie. Teatr Karasińskiej, całe dwa tytuły, jest uporczywie bezpretensjonalny, klarowny, odczarowany, otwarty. Wychodzi jej coś kompletnie świeżego i pomysłowego, przeciwieństwo doktoranckiego grania z tym czy tamtym gestem. U niej się nie "poszukuje nowych środków ekspresji"; raczej się obmyśla sposób na dobrą imprezę, dobrą posiadówkę, gdzie by się dało, w pakiecie platinium, najeść wzajemnie swoją obecnością, a w pakiecie bieda - nie umrzeć z nudów.



Maciej Stroiński
www.dwutygodnik.com
21 maja 2016
Spektakle
Drugi spektakl