Dobra rozrywka

Na Broadwayu zagrany był prawie 3000 razy, a na West Endzie ponad 1500 razy. Przez wiele lat święcił triumfy na scenach całego świata. W sobotni wieczór, 7 września, do grona tych miejsc dołączyła Gdynia. Od teraz słynny musical będzie można zobaczyć na Dużej Scenie Teatru Muzycznego, gdzie odbyła się jego polska prapremiera. Mowa o "Hairspray" Marka O'Donnella i Thomasa Meehana z muzyką Marca Shaimana, w reżyserii Bernarda Szyca. To pewny hit tegorocznego sezonu.

"Hairspray" to przebój broadwayowski, który w najbliższym sezonie będzie można zobaczyć na gdyńskiej scenie 28 razy. Premierę tego wydarzenia zapowiadaliśmy w osobnym artykule: "Co nowego we wrześniu w trójmiejskich teatrach" jako największe musicalowe wydarzenie roku w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Nie ma w tym stwierdzeniu cienia przesady, choć trzeba powiedzieć, że teatr ten zaplanował na bieżący sezon teatralny jedynie dwie premiery.

Najwyraźniej Muzyczny stawia nie na ilość, lecz na jakość, bo "Hairspray" zachwyca nie tylko imponującą obsadą (na scenie pojawia się 70 aktorów i tancerzy - to dwukrotnie więcej niż w amerykańskim pierwowzorze), barwnymi kostiumami stylizowanymi na lata 60. (Renata Godlewska), ale i pomysłową scenografią (Wojciech Stefaniak) oraz szaloną choreografią (Joanna Semeńczuk, Michał Cyran) i porywającą muzyką (wspaniała orkiestra pod batutą Dariusza Różankiewicza). Tworzy to świat nieco bajkowy, i może ciut plastikowy, na który jednak przyjemnie się patrzy, urzekający wizualnie, ale niepozbawiony ważnych problemów...

Sztuka powstała w 2002 roku na kanwie filmu "Hairspray" z 1988 roku, wyreżyserowanego przez Johna Watersa. Film stanowił wówczas pastisz na różne zjawiska w kulturze amerykańskiej lat 60. W 2007 roku nakręcono musical w reżyserii Adama Shankmana z gwiazdorską obsadą: Johnem Travoltą w roli Edny Turnblad, Michelle Pfeiffer jako Velmą von Tussel i Christopherem Walkenem grającym Wilbura Turnblada. W Polsce film ten grano pod przetłumaczonym tytułem "Lakier do włosów".

Akcja sztuki rozgrywa się w 1962 roku w Baltimore i tak też zostało w gdyńskiej realizacji. Bardzo udanym pomysłem reżysera jest "przeniesienie" widzów z Gdyni do Stanów za pomocą wielkoformatowej projekcji. Główną bohaterką jest Tracy Turnblad (w premierowej obsadzie zagrała udanie debiutująca na scenie Amal Anani) - nastolatka z nadwagą, której marzy się występ w popularnym telewizyjnym widowisku - Corny Collins Show. Tracy, która nie boi się marzeń i z zapałem je realizuje, symbolizuje tu nie tylko świat otyłych, ale wszystkich wykluczonych społecznie - kobiet, czarnoskórych, starych i homoseksualistów. Tracy jest tutaj uosobieniem walki tych wszystkich mniejszości o swoje prawa.

Właściwie to taniec i muzyka są takimi ideami ponad podziałami. W pewnym momencie nastolatki mówią: my tylko tańczymy, my wszyscy chcemy tańczyć - bez względu na kolor skóry, płeć, wyznanie, wiek, poglądy polityczne. Jakby autorzy chcieli nam przypomnieć ważną rzecz: sztuka zawsze była ponad tym, stanowiła to, co nas łączy, a nie dzieli. W scenie protestu pojawia się transparent "Stop mowie nienawiści" - i jest to w zasadzie jedyne odwołanie do współczesności.

Swoistym ideologicznym nawoływaniem do tolerancji jest przekazanie przez autorów oryginału, a w ślad za nimi przez realizatorów gdyńskiego przedstawienia - kobiecej roli Edny Turnblad, matki Tracy - mężczyźnie (w sobotni wieczór wcielił się w tę postać z wielkim powodzeniem Marcin Słabowski). Takie przebieranki tak w teatrze, jak i kinie są znane nie od dziś, można więc to uznać za odwołanie do tradycji (teatr grecki, Szekspir), a także doszukiwać się odniesień do tematyki transseksualnej.

Myślę jednak, że twórcom bardziej zależało na dobrej zabawie i rozrywce niż dogłębnych dywagacjach na trudne tematy. One co prawda pojawiają się i wiele utworów wręcz brzmi jak protest-songi (choćby te w wykonaniu Gaduły Maybelle - w wydaniu Karoliny Trębacz), jednak całość nie brzmi gorzko, jest mocno "polukrowana". Wszak "Hairspray" to nie dramat, tylko musical i jego wymowa jest zdecydowanie optymistyczna i pozytywna.

"Lakier do włosów" to klasyk gatunku - jest tu wszystko to, co dobry musical powinien mieć, czyli: muzykę, która porywa tłumy, wpadające w ucho melodie i teksty piosenek (ogromna w tym zasługa tłumaczki - libretto zostało przełożone z języka angielskiego na polski przez Zofię Szachnowską-Olesiejuk), mnóstwo miejsca na taniec i ruch sceniczny, wyraziste postaci (w tym tzw. złe charaktery jak Velma von Tussle - Anna Maria Urbanowska i jej córka Amber - Beata Kępa), a także ciekawe realia lat 60. To era idealna do przeniesienia na scenę - czasy rewolucji seksualnej, epoka wolności, jazzu, bluesa i rock'n'rolla. To także złote lata telewizji, kiedy miała ona ogromną siłę społecznej perswazji.

Spektakl zaczyna się od mocnego uderzenia i aż do końca nie zwalnia tempa - od razu w pierwszym utworze o Baltimore pojawia się na scenie cały zespół - tłumy z ulic miasta, z mijanych w drodze do szkoły sklepów, grupki szkolne mieszają się z uczestnikami programu Corny Collins Show, drużyna czarnoskórych imigrantów Maybelle z innymi mieszkańcami Baltimore - powstaje prawdziwy społeczny tygiel.

Aktorsko cały zespół zasługuje na ogromne słowa uznania, ponieważ przez prawie trzy godziny spektaklu nie daje się odczuć, by któryś z wykonawców łapał zadyszkę czy nie nadążał, a tempo jest doprawdy szalone. Szybkie zmiany scenograficzne, dopracowane układy choreograficzne, partie solowe i zbiorowe. Godne podziwu jest także to, że w obsadzie znalazło się wielu debiutantów, w tym odtwórczyni roli Tracy, czyli wspomniana Amal Anani, Sharaz Tahir jako Glon Stubbs, a w roli Małej Inez - Marysia Wasiniewska.

Jeśli chodzi o muzykę, to żałuję, że orkiestra Teatru Muzycznego siedzi w niemal zamkniętym orkiestronie i muzyków właściwie nie widać. Chciałoby się popatrzeć na ich grę, nie tylko posłuchać, zwłaszcza, że pojawiały się dźwięki m.in. saksofonów, puzonów czy gitar. Członkowie orkiestry to jednak szare eminencje nie tylko tego spektaklu, wielka szkoda.

Na koniec jeszcze słowo o scenografii i kostiumach - bo to dzięki nim udało się twórcom przenieść nas w szalone lata 60. Przede wszystkim warto zauważyć i docenić pracę Wojciecha Stefaniaka, który zbudował dekorację z jednej strony lekką, "niedekoracyjną", funkcjonalną, a z drugiej bardzo przemyślaną. Nie znalazło się na scenie nic zbędnego, każdy przedmiot czy fragment dekoracji gra różne "role". W zasadzie scenograf wykorzystuje starą jak świat technikę zmian poprzez jeżdżenie zastawkami, które tutaj stanowią mobilne fragmenty budynków i wnętrz, kraty więzienne, a także wspaniałe neony, za pomocą których Stefaniak zbudował całe miasto.

Kostiumy dopełniają całości - zapadają w pamięć przede wszystkim wirujące spódnice i kolorowe stroje pop-artowskie (nawiązanie do sztuki lat 60.) ze sklepu pana Pinky (Sasza Reznikow), szczególnie te kreacje, które nawiązują do słynnego "Kwadratu" Mondriana, czyli obrazu "Kompozycja w czerwieni, żółci i błękicie". To jednocześnie przywołuje na myśl kolekcję sukienek koktajlowych "La robe Mondrian", ikony mody - Yves'a Saint Laurent'a - notabene sam pan Pinky jest zabawnie wystylizowany na inną ikonę mody - przypomina Karla Lagerfelda.

Spektakl jest dopracowany w każdym szczególe i nasycony różnymi odwołaniami. Niektóre sceny przywodzą na myśl inny znany musical - "Hair", w którym również przedstawiono wyidealizowany obraz życia nastolatków (w przeciwieństwie do realizacji filmowej Miloša Formana) - gdzie panuje przyjaźń, miłość i równość. W ostatnich scenach przypomniał mi się też finał serialu "Mad Men", gdzie pokazana jest reklama Coca-Coli, w której grają hipisi i dzieci-kwiaty, co ma symbolizować pokój, miłość i braterstwo. Ale czy ta wyidealizowana, utopijna amerykańska wizja "peace no war" jest w ogóle realna?



Magdalena Raczek
www.trojmiasto.pl
10 września 2019
Spektakle
Hairspray
Portrety
Bernard Szyc