Don't be my hero, baby

Hamlet i Makbet w jednym stali domu. Historia zaiste bez precedensu! Balladynę dotknęło piętno płynnej ponowoczesności i czasem wyskakuje z pałacu do jeziora, by miłością swą nieokiełznaną torturować biednego Grabca (vel Puka-transa w szpilkach). Dwie tragiczne kochanki - Julia i Ofelia - w końcu mogą uścisnąć sobie ręce, a Zosia, co żyła na świecie, lecz nie dla świata, spojrzeć w smutne oczy Romea. Takie to niesamowite możliwości stwarza romantycznym i szekspirowskim bohaterom Błażej Peszek.

Reżyser "Superbohaterów 10/9" niewątpliwie poczytał sobie trochę o poetyce postmodernistycznej. Tu kolaż, tam płynność i eklektyzm. Szczególnie upodobał zaś sobie żywioł parodii oraz re-interpretacji (niejako w myśl samemu sobie ustanowionej zasady: "skoro Demirski może postawić Orcia koło Barbary Niechcic, to ja mogę jednocześnie wywlec na scenę i Lady Makbet, i Klaudiusza"). Niestety to, co w postmodernizmie było tyleż wichrzycielskie i destrukcyjne, ileż odświeżające i wyzwalające, Peszek, w geście prawdziwie zamaszystym, zamienił w żenującą apoteozę mierności. I nie chodzi o to, że mierzi mnie fajtłapowatość. Wręcz przeciwnie - popaprańcy, ciamajdy i nieudacznicy to moi ulubieńcy! Ale tylko o tyle, o ile zidiocenie bohaterów nie jest straszliwym powikłaniem po reżyserskiej bylejakości, ładnie nazywanej w programie (uwaga! parafrazuję, nie cytuję) próbą przeciwstawienia wspaniałości ikon SUPER-literatury SUPER-prymityzmowi przedstawicieli popkultury, których kochania powinniśmy się, krótko mówiąc, wstydzić.

U Peszka, Drodzy Państwo, spełniają się marzenia! Daje on bowiem swoim aktorom możliwość zmierzenia się z największymi monologami najbardziej tragicznych bohaterów. Zupełnie jak u Andrzeja Seweryna w "Wyobraźcie sobie...", a nawet lepiej, bo Seweryn gadał tylko Szekspirem, a studenci mogą również romantykami. I to się dzieje. Mamy do czynienia z rozpaczą spotęgowaną. To rzecz niespotykana, by na jednej scenie biadolił i Makbet, i Klaudiusz (swoją drogą zdecydowanie najlepsza aktorsko, absolutnie urzekająca para), a zawodzenie wypędzonej Matki (mowa o rodzicielce Balladyny) przeplatało się ze złowieszczym szeptem Szekspirowskich Wiedźm. Szkoda że ten zjawiskowy skowyt okazał się li tylko składanką, czasem śmiesznych, a czasem prawdziwie przejmujących, gagów i miniscenek. Przez scenę przewalą się bowiem postaci odarte z historii, a sprowadzone do kilku wydmuszkowych zdań. Na dodatek najczęściej "upupione" w ciałach wyjątkowo niezręcznych aktorów. Jest wszak różnica między ostentacyjnym "złym" graniem a próbą kamuflowania konwencją warsztatowych braków (świadectwem tego kilka udanych, a niewychodzących poza estetykę spektaklu, kreacji). Oczywiście, można powiedzieć, że Peszek chciał pokazać, jak ideał sięgnął bruku i jak współczesny świat - nieoczytany i głupkowaty - splugawił spuściznę mistrzów słowa. Tylko że nie trzeba być królem Salomonem, aby dostrzec tendencje (zresztą wcale niedominujące) do utożsamiania Hamleta z paplającym bez sensu nadwrażliwcem z czaszką w trzęsącej się od nadmiaru wzruszeń łapce.

Peszek słyszał także o przekleństwie wieży Babel i o tym, jak to ludziom pomieszały się języki. Ostatnia scena powstała jako reżyserska, oczywiście postmodernistyczna, wariacja na ten, wytargany ze wszystkich stron, temat. Ale chociaż motyw skapcaniały, zakończenie "Superbohaterów 10/9" jest naprawdę śmieszne. Następuje bitwa na słowa. Postaci przerzucają się wrzutami, mieszając cytaty, frazeologizmy, przysłowia oraz powiedzonka ludzi ulicy. I tak "Idź do klasztoru" nagle znaczy tyle, co "Przestań pierdolić". Gdyby końcówkę odciąć od całości, Peszek mógłby - zakładam, że z powodzeniem - wystartować w Kabaretonie.



Alicja Müller
Teatralia
1 kwietnia 2015
Portrety
Błażej Peszek