Dotknęłam wiatru, dotknęłam wody

Powieść Amosa Oza „Dotknij wiatru, dotknij wody" to pełna paradoksów i na wskroś mityczna podróż przez najtragiczniejsze wydarzenia XX wieku. To mająca w sobie elementy bajki podróż, w której żydowskie małżeństwo tragicznie doświadcza na sobie zawirowań historycznych poprzez okupowaną przez nazistów Polskę, stalinowską rzeczywistość Rosji Sowieckiej aż do upragnionej arkadii w Izraelu.

Miłość, nienawiść, pragnienia, poruszanie się na styku komedii i tragedii. Pisarz widzi wielorakość relacji oraz wielość aspektów i daje temu wyraz w swojej twórczości. Dlatego też nie jest rzeczą łatwą przenieść tę powieść na deski teatru, tym bardziej, gdy reżyser niejako utrudnia sobie zadanie, angażując w wielowątkową opowieść pełną różnorakich bohaterów jedynie czwórkę aktorów.

Karolina Kirsz, reżyserka spektaklu „Dotknij wiatru, dotknij wody", który swą premierę miał niedawno w Teatrze Żydowskim w Warszawie, sama przyznała, że język Amosa Oza (niezwykle plastyczny i sensualny), choć piękny pozostaje niezwykle trudny do przeniesienia w świat teatralny. Reżyserka zamiast stworzeni efektownej i wielkiej inscenizacji z przebogatą, zmieniającą się scenografią i tłumem aktorów na scenie, poprzestała na absolutnym minimalizmie, ufając w siłę wyobraźni publiczności, która wraz z aktorami znajdowała się na scenie. Jakby przeczuwała, że na dużej scenie z tłumem ludzi mogłaby zagubić sensy i głębię powieści. W ten sposób poprzez absolutny minimalizm dotknęła powieści Amosa Oza w sposób pewny, bez strachu, zachowują jej wierność i dając jednocześnie wyraz swojemu rozumieniu tego dzieła.

Czwórka aktorów-straceńców (tak określa ich reżyserka) decydują się na niezwykle trudne zadanie przyobleczenia się w różnorakie postaci, odmienne osobowościowo i charakterologicznie. Każdy z nich był niczym kameleon w mgnieniu oka przybierający inne kolory, by zwieźć potencjalnego łowcę. Na szczęście widzów zwieźć się nie udało. Zmiany postaci były niezwykle sugestywne i stanowiły jasny przekaz kto teraz mówi. Niekiedy wystarczyło na przykład najzwyklejsze rozpuszczenie włosów, by Sylwia Najah z żydowskiej kobiety, robiącej karierę polityczną w Sowieckiej Rosji zamieniła się w pełną entuzjazmu, młodą Amerykankę, podróżującą po Izraelu. Podobnie rzecz się miała z resztą aktorów. Największe wrażanie zrobiły na mnie „transformacje osobowościowe" Piotra Chomika i Piotra Siereckiego, którzy na przemian grali ukrywających się Żydów, bezwzględnych nazistów, sowieckich politruków, czy mieszkańców izraelskiego kibucu. Zdolności adaptacyjne, świetny warsztat i łatwość znajdowania się w skrajnie różnych sytuacjach politycznych i obyczajowych była domeną każdego z aktorów. Jednak nikt lepiej niż Ernestyna Winnicka nie przywiódł melancholijnego czaru i magnetycznej magii z powieści Oza.

Momenty zadumy bohaterów, których przedstawiała Winnicka i ich nostalgicznych wędrówek były najbliższe atmosferze spowijającej historie z kart „Dotknij wiatru...". Nie należy również zapominać o znakomitym Andrzeju Blumenfeldzie, wcielającym się w postać głównego bohatera, Żyda Pomeranza. Historia życia tego marzycielskiego syna zegarmistrza spokojnie starczyłaby na niejeden scenariusz filmów sensacyjnych. Mając do dyspozycji jedynie stół i parę krzeseł (tylko to wchodziło w skład scenografii) oraz grę świateł Blumenfeld przekonująco i zajmująco przedstawił niebywałe dzieje Pomeranza od spokojnego żywota w przedwojennej Polsce, poprzez ucieczki przed hitlerowskimi oprawcami i ukrywanie się w zapadłych wsiach Europy aż do dotarcia do „ziemi obiecanej". Znamienne, że w tych trudnych czasach to właśnie Żyd Pomeranz był nosicielem pokoju, starając się przywrócić ład i porządek nie zdawał sobie jednak sprawy, że świat na pokój nie jest gotowy.

To właśnie motyw ciągłego uciekania przed wojną, która i tak nas dopada jest jednym z ważniejszych. Jednak nie byłby tak ciekawy, gdyby nie wpleciona w niego historia miłości Pomeranza i Stefy, których zawirowania wojenne rozdzielają na długie lata. Publiczność z zainteresowaniem śledzi koleje losu tych dwojga i do końca nie ma pewności, czy dawni małżonkowie jeszcze kiedyś się zobaczą. W końcu, po wielu latach, kiedy Stefa jest już wdową po radzieckim polityku, a Pomeranz ma za sobą płomienny romans z amerykańską pasyfistką, ta dwójka spotyka się, by na nowo wskrzesić czystą miłość, która połączyła ich dekady temu. Jednak nie jest im dane szczęśliwe życie we dwoje. Dlaczego, tego publiczność już nie zobaczy. Przedstawienie kończy się nagłym strzałem i całkowitym wygaszeniem sceny, które niczym kubeł zimnej wody otrzeźwiająco przypomina, że wojna i tak dopadnie każdego.

Karolina Kirsz dokonała solidnej i uczciwej adaptacji powieści Amosa Oza, tworząc skromne, lecz przepiękne przedstawienie o ludzkich namiętnościach, okrucieństwach, niewyczerpanej sile miłości i wiary w lepszy świat. Znakomicie poprowadziła aktorów, obdarzając ich zaufaniem i podejmując wraz z nimi zadanie niezwykle trudne, bo nie chodzi tylko o umiejętne zaadaptowanie powieści na potrzeby teatru, ale o przeniesienie na scenę magii, poezji i muzyki, która tak silnie wybrzmiewa w powieściach Oza. W jednej ze scen spektaklu Sylwia Najah jako młoda amerykanka, odwrócona do publiczności bokiem śpiewa w stronę światła piosenkę The Doors „The End". Wprowadza tym samym publiczność w nieuchronne zakończenie, które na pozór jednoznaczne, pozostawia duży margines do rozważań na temat tego, czego publiczność miała okazję doświadczyć. Co to było? Warto wybrać się do Teatru Żydowskiego i przekonać się samemu.



Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
26 maja 2014
Portrety
Karolina Kirsz