Dramaty na scenie

„Mewa" to sztuka, która zainicjowała owocną współpracę Antoniego Czechowa z Konstantym Stanisławskim, inspirując nawet logo MChAT-u. Jest przykładem tzw. realizmu pogłębionego, lecz zwykle zostaje w cieniu najsłynniejszych dokonań pisarza. Jednak to właśnie ten dramat, symbol nie tylko pewnej tradycji teatralnej, ale i scenicznego realizmu psychologicznego, został zaktualizowany przez Pawła Miśkiewicza – jego spektakl zatrzymuje się w pół drogi między wiernością dla tekstu a dekonstrukcją.

Reżyser w niemalże konceptualny sposób podszedł do sztuki Czechowa, wyróżniając trzy płaszczyzny, na których mógł prowadzić dialog z dziełem. Po pierwsze, wspomniana wcześniej psychologia. Po drugie, odwołanie się do sarkastycznego nazwania przez dramaturga swego dzieła komedią. Po trzecie, autorefleksyjność sztuki. Na rosyjskiej prowincji spotykają się nie tylko lekarz Dorn (Roman Gancarczyk) i nieszczęśliwa córka zarządcy, Masza (Urszula Kiebzak), ale przede wszystkim ludzie kultury. Warto wspomnieć, że Miśkiewicz ograniczył ilość postaci, więc w jego inscenizacji artyści przeważają. Jest zatem Nina (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik), młodziutka dziewczyna, wrażliwa i naiwna, która marzy o zostaniu aktorką i o życiu sztuką; jest jej narzeczony, Trieplew (Wiktor Loga-Skarczewski), początkujący dramatopisarz, neurotyczny poszukiwacz nowej formy, który tkwi w niemalże edypalnej więzi z matką, Arkadiną (Iwona Bielska), starzejącą się aktorką, reprezentującą dawną szkołę, ale i hedonistyczne życie gwiazdy; jest w końcu jej bezwolny kochanek, pisarz Trigorin (Zbigniew W. Kaleta), doceniany, ale niepotrafiący tchnąć w swoje poprawne dzieła czegoś, co uczyniłoby go nieśmiertelnym. Rozmowy bohaterów zamieniają się więc w starcie różnych form i koncepcji sztuki. Żadna jednak nie jest i nie może być ucieczką od życia, nie zapewnia szczęścia ani objawienia. Po prostu: straciła znaczenie.

Artysta pozostaje człowiekiem, nie udaje mu się wznieść ponad rzeczywistość. Tradycyjne inscenizacje Czechowa z pewnością skupiłyby się na pogłębieniu charakterystyki postaci, lecz Miśkiewicz zamienia człowieka w kolejny konstrukt dramatyczny: podkreśla jego sztuczność, oscylując między tragizmem i komizmem. Przez to wchodzi w dialog z dążącym do realizmu (ale i do „nowej formy") rosyjskim dramaturgiem, a przynajmniej uświadamia, jak bardzo teatr zmienił się przez nieco ponad wiek. Bohaterowie grają ekspresyjnie, choć momenty emocjonalnej prawdy przeplatane są zabiegami dystansacyjnymi, puszczaniem oka do publiczności i hiperbolizowaniem cech, które w sztuce Czechowa miały ujawniać się stopniowo i dyskretnie. Trieplew nazywa swoją matkę „psychologicznym dziwolągiem" i ta fraza zdaje się pasować poniekąd do wszystkich zgromadzonych na Scenie Kameralnej Teatru Starego. Wyczulenie na niuanse dramatu widoczne jest poza tym w dekoracji: w didaskaliach pierwszego aktu „Mewy" podkreślana jest rola kurtyny, która staje się głównym elementem dekoracji i okręcana jest dookoła sceny, zamykając na niej postaci i czyniąc z ich życia spektakl; podobną funkcję pełni okręcająca się w finale środkowa część podłogi, korespondująca ze słowami Niny: „A więc jesteś teraz pisarzem, a ja aktorką. Wpadliśmy w ten kołowrót"; bohaterowie siedzą na krzesłach naprzeciw siebie, traktując siebie nawzajem jako spektakl, w którym są zresztą uwięzieni. Stoją na przykrytej pyłem scenie, wyciągane przez Miśkiewicza ze znanej teatralnej rekwizytorni i na oczach widzów otrzepywane z kurzu i pajęczyn.

Miśkiewicz kumuluje to, co u Czechowa jest rozproszone, łączy elementy groteskowego komizmu z wypowiedziami na temat sztuki oraz z momentami wręcz hipertroficzną psychologią, która odrealnia postaci. Przykładem tej strategii jest scena, w której Trieplew biegnie z upolowaną mewą, miotając się po ziemi, zrzuca z siebie ubrania i kładzie się, przyduszając sztuczne truchło, które oblewa go posoką. Przypomnę, że w pierwowzorze ta sama postać zachowuje się o wiele mniej ekscentrycznie i histerycznie: po prostu przynosi narzeczonej (utożsamiającej się z mewą) martwego ptaka i oświadcza, że właśnie go zestrzelił. Później matka oskarża go o „dekadenckie brednie", a ukochana – o ucieczkę od rzeczywistości: „(...) wyrażasz się niezrozumiale, za pomocą jakichś symboli. Ta mewa to pewnie też jakiś symbol, ale wybacz, ja nie rozumiem".

Dla reżysera mewa staje się symbolem sztuki, która zjada własny ogon. W całości zabrakło jednak mocniejszego zaakcentowania metatekstualnego zamysłu i autoanalizy estetycznej. I jak sztuka nie przynosi postaciom satysfakcji, tak spektakl Miśkiewicza – będąc interesującym dialogiem z klasycznym dziełem – pozostawia mimo wszystko niedosyt.



Marta Stańczyk
Dziennik Teatralny Kraków
4 listopada 2013
Spektakle
Mewa