Drugi raz na polskiej scenie

Jakkolwiek "Żywot rozpustnika" (powinno być właściwie kariera - od angielskiego progress) jest bezsprzecznie jedną z najświetniejszych oper powstałych w drugiej połowie XX wieku, to na scenach świata pojawia się ona bardzo rzadko i doprawdy trudno nazwać ją "popularną", jak chce sprawozdawca jednej z naszych poczytnych gazet. W Polsce wystawiono ją dotychczas raz zaledwie (w Operze Bałtyckiej) i to aż 45 lat temu; cieszyć się tedy trzeba, iż zechciała ją włączyć do swego repertuaru ambitna Warszawska Opera Kameralna. Było to wprawdzie przedsięwzięcie wysoce ryzykowne; jednakże dla teatru, który skutecznie mierzył się już z "Falstaffem", "Wolnym strzelcem" i "Jenufą", również i takie wyzwanie nie stanowiło, jak widać, przeszkody nie do pokonania

Kunsztowna muzyczna tkanina tej opery, nawiązująca w niejednym momencie - poprzez pryzmat doświadczeń muzyki XX wieku - do stylu Mozarta i form XVIII-wiecznej opery buffa, chwilami też do wzorów z epoki romantycznej, a także finezyjna struktura jej libretta, piętrzą przed realizatorami oraz wykonawcami głównych partii niemałe trudności. Nie miałem okazji asystować przy weneckiej prapremierze firmowanej przez samego kompozytora (który stał wtedy za dyrygenckim pulpitem); nie widziałem też gdańskiego przedstawienia.

Miałem za to szczęście oglądać spektakl przygotowany w roku 1978 w Moskiewskiej Operze Kameralnej, działającej podówczas w podziemiach jakiejś czynszowej kamienicy na obrzeżach Moskwy, w warunkach niemal konspiracyjnych. Odnośne władze, rzecz jasna, wiedziały o działalności teatru, ale przyznawały się do tego bardzo niechętnie. Oficjele indagowani przez cudzoziemca - choćby takiego, jak ja - wręcz podawali w wątpliwość istnienie takiej placówki. "A skąd się pan w ogóle o czymś takim dowiedział? - słyszałem w odpowiedzi na oględne, lecz uporczywe interpelacje. ,,A zresztą... Jeśli nawet taki teatr działa, to na pewno nie gra Strawińskiego". Jednakże - dzięki informacjom od zaprzyjaźnionych muzyków - wiedziałem już swoje i znałem adres. Szczęście uśmiechnęło się do mnie zresztą podwójnie: pierwszy raz, gdy - znowu z pomocą moskiewskich przyjaciół - udało mi się zdobyć bilet na przedstawienie "Rozpustnika", co graniczyło z cudem, jako że salka podziemnego teatru mogła pomieścić niespełna setkę widzów, a drugi raz, gdy okazało się, że przedstawienie opery Strawińskiego, po mistrzowsku wyreżyserowane przez Borysa Pokrowskiego i dynamicznie prowadzone niezawodną batutą Gennadija Rożdiestwienskiego, było doskonałe pod każdym względem. Świetni bowiem byli także odtwórcy głównych partii; zwłaszcza niesamowita postać diabolicznego Nicka Shadowa mogła potem niejednemu wrażliwemu widzowi śnić się po nocach.

Miałem więc, rzec można, znakomity punkt odniesienia dla dalszych doświadczeń z dziełem Strawińskiego oraz ustawioną bardzo wysoko poprzeczkę. Niemniej powiedzieć mogę śmiało, iż przedstawienie Warszawskiej Opery Kameralnej, zwłaszcza od strony muzyczno-wokalnej, zasługuje na szczere uznanie. Znakomicie prowadził je kanadyjski kapelmistrz Charles Olivieri-Munroe, finezyjnie podkreślając smakowite detale partytury. Dzielnie spisywali się też protagoniści premierowego spektaklu - przede wszystkim utalentowany młody tenor Aleksander Kunach w tytułowej roli podatnego na pokusy wielkiego świata Toma Rakewella, a także obdarzona pięknym sopranem i ujmującą muzykalnością Anna Mikołajczyk jako jego wierna narzeczona Anna Trulove, a dalej Tomasz Rak w eksponowanej roli Nicka Shadowa, Jarosław Bręk jako Trulove-ojciec, Mirosława Tukalska jako właścicielka domu publicznego oraz Krzysztof Kur, kapitalny w arcyzabawnej roli licytatora majątku zbankrutowanego Toma.

Od scenicznej natomiast strony ceniony reżyser Marek Weiss inteligentnie i ciekawie poprowadził akcję, ukazując symultanicznie osobliwe przygody bohatera w wielkim mieście oraz sceny w sielskim domku rodziców Anny na angielskiej prowincji. Do najlepszych epizodów spektaklu należy z pewnością niesamowita scena na cmentarzu, gdzie Tom ze swym diabelskim przyjacielem gra w karty o własną duszę; nietrudno się tu notabene doszukać odniesień do "Don Giovanniego" oraz "Damy pikowej" (trzy wygrywające karty!). Przy okazji warto zauważyć, że z "Damą pikową" - tyle że nie z operą Czajkowskiego, lecz ze służącą jej za pierwowzór nowelą Puszkina - kojarzy się także motyw domu wariatów, w którym kończą życie bohaterowie obu dzieł, Herman i Tom, tyle że ten ostatni jest szczęśliwszy, niemal do chwili śmierci bowiem pozostaje w ramionach śpiewającej mu elegijną kołysankę wiernej Anny...

Mimo to otwarta pozostaje kwestia, czy przeniesienie akcji opery z XVIII-wiecznej Anglii w nasze czasy i ukazanie jej bohatera - młodzieńca skromnego, acz niezbyt chętnego do pracy, wielce za to skorego do zdrożnych rozrywek - pod postacią celebryty żyjącego pod ciągłym ostrzałem kamer dobrze służy klimatowi dzieła i wykazuje jakiekolwiek przewagi nad autorskimi didaskaliami. Można też powątpiewać, czy przedstawienie demonicznego Nicka jako całkiem zwyczajnego i nawet dość sympatycznego młodego człowieka bez żadnych atrybutów niesamowitości, wzmacnia zasadniczą wymowę dzieła, czy też raczej ją osłabia? Za to pokazywanie głównego bohatera w sytuacjach całkowicie prywatnych, m.in. obnażonego do pasa bądź na oczach widzów wkładającego skarpetki, musiałoby z pewnością mieć bardzo wyraziste uzasadnienie "ideowe", aby przez znaczną część publiczności nie zostać odebrane jako obraz po prostu mało apetyczny.

No i wreszcie sprawa wersji językowej. Wiemy dobrze, iż żelazną zasadą WOK jest wystawianie oper w języku oryginału; skromny teatrzyk tej placówki chętnie odwiedzają goszczący w Warszawie cudzoziemcy. Kiedy jednak idzie o dzieło praktycznie nieznane polskim odbiorcom, a odznaczające się dość zawiłą treścią, warto może zastanowić się, jaki procent obecnych na sali względnie dokładnie zrozumie, o co chodzi w kolejnych scenach?

Są to jednak zastrzeżenia o charakterze marginalnym. Jako całość natomiast przedstawienie to uznać trzeba za jedno z najważniejszych i najciekawszych wydarzeń kończącego się sezonu operowego.



Józef Kanski
Ruch Muzyczny
2 lipca 2010