Dürrenmatt po latach

"[...] dwa mamy powody do dumy: nie załatwiliśmy dotychczas żadnego uczciwego interesu i nigdy nie zwróciliśmy wpłaconych pieniędzy, i to w mieście, którego rzetelność i cnoty obywatelskie są przysłowiowe w całym świecie, w mieście, które ma policję zorganizowaną wzorowo" - mówi bohaterka "Franka V" Dürrenmatta, a nie - jak można by przypuszczać - sztuki młodego autora, odrabiającego lekcję z kryzysu.

Otylia jest żoną prezesa, czyli współwłaścicielką banku, od pokoleń należącego do rodziny. Jest też matką dwójki dzieci, które kształcą się w elitarnych szkołach za granicą, by niczego nie wiedziały o gangsterskich metodach prowadzenia interesu. Rodzice pielęgnując idyllę mieszczańskiej rodziny, widocznie mimochodem wpoili zasady zbrodni potomkom, ci bowiem bezbłędnie wprowadzą je w życie, gdy tylko odziedziczą schedę. 


Fabuła "opery bankierskiej" przypomina kryminał, gdzie trup ściele się gęsto, i prowadzi do wniosku, że gangsterstwo jest nieodłącznym składnikiem mieszczańskiej moralności. To wniosek ostrzejszy niż u Brechta, który wyśmiewał tylko gangsterów pielęgnujących mieszczańskie cnoty. 


W 1962 roku - gdy po "Franka V" sięgnęli Konrad Swinarski w warszawskim Teatrze Dramatycznym, Jerzy Jarocki w Katowicach i Jerzy Goliński w Gdańsku - aktualność sztuki wydawała się dość egzotyczna. Przeżywaliśmy okres małej stabilizacji, sumy na książeczkach PKO nikogo nie przyprawiały o wielkie emocje, krwawy kapitalizm wydawał się ustrojem pokonanym przez sprawiedliwy socjalizm. Bardziej interesująca była forma widowiska, nawiązująca wyraźnie do "Opery za trzy" grosze Brechta, aczkolwiek bardziej radykalna; zmieniła się rzeczywistość, zatem i chwyty artystyczne, tworzące model sztuki, uległy zmianie. Friedrich Dürrenmatt pisał "Franka V" w latach pięćdziesiątych, trzydzieści lat po "Operze" Brechta, gdy Niemcy po przegranej wojnie przeżywali (ku niemałemu zaskoczeniu) okres cudownej prosperity. Sztukę czytano jako moralny osąd pisarza, który - posługując się ironią i szyderstwem - stawiał pytania całkiem serio. Zbrodnia dopóty zostaje bezkarna, dopóki pozostaje zbrodnią systemu; ta największa została rozbrojona, nikt nie chciał rozmawiać o winie, wszyscy chcieli się bogacić i czynili to. Gdy Otylia Frank w końcowej scenie domaga się sprawiedliwości za zbrodnie popełnione przez nią i jej bank, Prezydent Państwa obiecuje jedynie łaskę, bo nie potrafi wymierzyć kary w kategoriach prawnych. 

Moralne przesłanie syna pastora z Konolfingen zawiera się w rozumieniu winy w kategoriach teologicznych, choć farsa ociera się tu o dramat, komedia sąsiaduje z kryminałem, a melodramat z groteską. Wszystkie postacie są w równej mierze sztuczne, co prawdziwe, tak samo realne i modelowe, ironia wzmacnia wielkie serio, a satyra społeczna miesza się z moralnym osądem. Inna jest też funkcja muzyki: w "Operze za trzy" grosze songi bohaterów służą uogólnieniu problematyki tak dalece, że stały się przebojami wielu wykonawców. Songi w "operze bankierskiej" należą do struktury specyficznego moralitetu i wyrażają marzenia postaci, są źródłem poezji, która krwawe zbrodnie ujmuje w ironiczno-liryczną formę. I tak też są w przedstawieniu Krzysztofa Babickiego rozumiane, co nadaje mu wymiar teatralnej metafory. 

Aktorzy Teatru Słowackiego wykonują trudne muzycznie songi z towarzyszeniem orkiestry bardzo dobrze. Role mówione również, zwłaszcza duet Krzysztof Jędrysek i Beata Fudalej. On - szef personalny banku Richard Egli, ona - szara biurowa myszka Fryda Fürst (przeistaczająca się w damę lekkich obyczajów, by odzyskiwać od klientów pieniądze) marzą o małżeństwie oraz gromadce dzieci w słodkim domku z ogródkiem. Gdy bank znajdzie się w tarapatach, on nie zawaha się zabić ją w piwnicy, jak robił to wiele razy; i tylko ze względu na pamięć dwudziestoletniego związku owinie głowę "ukochanej" szalem, gdy ona pokornie schodzić będzie na miejsce kaźni. Także Tomasz Mędzik, jako Frank V, i Dorota Godzić, jako jego żona Otylia, wykonują swe zadania aktorsko-wo-kalne z lekkością, bez cienia psychologii, co jednak nie odejmuje im prawdy scenicznych wcieleń. Zwłaszcza w scenie unicestwiania Bóckmana (Feliks Szajnert), który chciał opowiedzieć publicznie o zbrodniach swych szefów z banku. Otylia dokonuje (śpiewając song) eutanazji, a chory marzy, "by znów tryskać zdrowiem". Tylko pani Streuli (Ewa Worytkiewicz) udało się wygrać z bankiem, to znaczy otrzymać odszkodowanie za spalony dom - za cenę kalectwa; dumna ze zwycięstwa zjawia się na wózku cała w bandażach. 

Tłem dla działań aktorów odzianych w czarne garnitury (Otylia w czarnej sukni) jest mi-nimalistyczna scenografia Marka Brauna. Czerwoną płaszczyznę horyzontu ujmują po bokach czarne kulisy, scena w gabinecie prezesa banku rozgrywa się za niewielką szklaną ścianą, na której w ostatniej sekwencji pojawi się wielkie oko opatrzności. Niepokorni lub nazbyt samodzielni pracownicy firmy giną w piwnicy, czyli w teatralnej zapadni, z kulis zaś wysuwają się niezbędne sprzęty - kawiarniany stolik czy szafa pancerna. Cały ciężar spektaklu spoczywa zatem na aktorach, którzy wykonują swe zadania sprawnie i konsekwentnie. Z tego punktu widzenia to jedno z najlepszych przedstawień reżysera. Byłoby ono jeszcze lepsze, gdyby teatr zamówił nowy przekład, bowiem tłumaczenie Ireny Krzywickiej ma już ponad czterdzieści lat i aktorzy męczą się niemiłosiernie, wypowiadając anachronicznie brzmiące zdania. 

Szkoda tym bardziej, że dramat Dürrenmatta pojawił się jak meteor i znikł, obecna realizacja jest wskrzeszeniem po prawie pół wieku. Udanym, bo oto znów mamy nie tylko kapitalizm, lecz także kryzys, większy niż ten z przełomu lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku, wywołany chciwością możnych tego świata, którzy nie zawahali się używać do pomnażania majątków kreatywnej księgowości, zwykłych oszustw, nieznanych w zdrowym systemie bankowym itd., itp. Jeśli ktoś ma program, a dyrekcja teatru musiała planować "Franka V" najpóźniej zimą ubiegłego roku, ma też niespodzianki nadprogramowe. Premiera odbyła się 15 września 2008 roku, w dniu upadku jednego z największych banków inwestycyjnych, Lehman Brothers, a dalej było (i jest) tylko gorzej. Takiej koincydencji i sam diabeł by nie wymyślił. 


O podobnym sukcesie nie można mówić w przypadku "Romulusa Wielkiego", choć nazwiska na afiszu zapowiadały wydarzenie nie tylko w Teatrze Polonia. Byli to Krzysztof Zanussi, Ewa Starowieyska, Janusz Gajos, Ewa Wiśniewska oraz Friedrich Durrenmatt, który w latach sześćdziesiątych miał swój dom w Teatrze Dramatycznym. "Wizyta starszej pani", "Fizycy" z Wandą Łuczycką, "Anioł zstąpił do Babilonu", "Romulus Wielki" z Janem Świderskim, wspomniany już "Frank V" z Idą Kamińską, przyciągały tłumy delektujące się wspaniałymi przedstawieniami. Nie udało się tym razem znaleźć formy, czyli urzeczywistnić na scenie ani treści, ani poetyki sztuki. Nie dlatego, że się tak bardzo zestarzała, choć w sferze języka, czyli starego przekładu Ireny Krzywickiej i Jana Garewicza, i owszem. Nie udało się to przede wszystkim aktorom, którzy grali tak, jakby na pierwszych próbach sytuacyjnych szkicowali role. To znaczy - reżyser puścił wszystko na żywioł i każdy bronił się, jak umiał, co w żargonie określa się: grają, że grają. Cesarz wschodniego Rzymu Zenon Isauryjczyk (Piotr Kozłowski) zaciągał z rosyjska, minister spraw wewnętrznych Tulius Rotundus (Aleksander Mikołajczak) przyjmował pozy zblazowanego pederasty. Spurius Tytus Mamma (Paweł Okraska), prefekt konnicy, który przynosi Cesarzowi wieść o najeździe Germanów, bezustannie podrygiwał, krzycząc, jestem zmęczony". Julia (Ewa Wiśniewska), żona cesarza, starała się być wyrazistą sekutnicą, jego córka Rea (Magdalena Wałach) nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić: równie nieprzekonująco kochała patrycjusza Emiliana (Rafał Maćkowiak), co ojczyznę, dla której chciała się go wyrzec. Najlepiej bronił się Janusz Gajos jako Romulus Augustus, wypowiadając powoli i wyraźnie długie kwestie z powagą podszytą ironią. Tyle że nie bardzo wiadomo w jakiej sprawie. 

Szkoda, bo ta "historyczna komedia niehistoryczna" o ostatnim Cesarzu Rzymu, który przez dwadzieścia lat udawał błazna i hodował kury, by świadomie doprowadzić do upadku cesarstwa, nadal może dać do myślenia. Wprawdzie należy do gatunku historical fic-tion, ale to nie przeszkadza wyobrazić sobie, że Romulus swe państwo, które "stało się światowym mocarstwem, czyli instytucją, jawnie uprawiającą mord, rabunek, ucisk i wyniszczenie innych narodów", postanowił zniszczyć. Nad zainteresowanie podbojami, bohaterskimi czynami poddanych, przedkładał lektury poetów, dowcipne rozmowy toczone między sutymi posiłkami ze szklaneczką najlepszego wina. Był humanistą. Chciał "zabawić się w los", zginąć w obronie Rzymu, jaki sobie wymarzył, a ten rzeczywisty skazać na zagładę, bo bał się jego przeszłości. Germańscy najemcy splądrowali i podbili kraj, którego nie bronił, lecz zamiast zginąć z ręki ich wodza Odoakera, przyjmuje jego hołd i wyrazy poddaństwa, a później emeryturę wraz z prawem dożywotniego zamieszkiwania w swojej willi w Kampanii. Wódz Germanów także hoduje rasowe kury i wielbi Romulusa jako wielkiego człowieka, humanistę, bo boi się przyszłości, czyli powstania germańskiego imperium. 

Obaj jednak nie pomyśleli o teraźniejszości, która uzmysławia, że instynkty Germanów i Włochów są podobne, oba ludy pragną krwi i zwycięstw, więc ich władcom nie pozostaje nic innego, jak zawrzeć przymierze. Romulus mianuje Odoakera królem Italii, co zapewni jej "parę lat, o których zapomni historia, 

bo będą to lata niebohaterskie, ale będą to lata, które zaliczy do najszczęśliwszych na tym zagmatwanym świecie". Wprawdzie oskarżony będzie przez swych bliskich i poddanych o zdradę stanu, ale z punktu widzenia historii dokona właściwego wyboru - barbarzyńskie plemiona germańskie Rzym ucywilizuje. I bratanek Odoakera, Teodoryk, zostanie zabity przez stryja, co uniemożliwi powstanie imperium, ufundowanego przemocą na krwi podbitych narodów. Ten scenariusz historii jest zbyt piękny, by się urzeczywistnił, Teodoryk zaspokoi swoje barbarzyńskie instynkty tak skutecznie, że historia nazwie go Wielkim. 

Po dwóch aktach ekspozycji, jedząc jajka na miękko, ale tylko od kury zwanej Markiem Antoniuszem (tych od kury zwanej Dioklecjanem nie je, bo to był zły cesarz), Romulus nie chce przyjąć posłańca z wieścią o podboju kolejnej prowincji. W akcie trzecim odbywa się sąd nad nim, w czwartym zaś on staje się sędzią historycznego Rzymu. Niestety, na scenie przemiana błazna w humanistę nie wypada przekonująco, Janusz Gajos jest od początku do końca sympatycznym panem, który deklamuje bon moty i bawi się paradoksami. Szkoda, spotkanie Romulusa z Odoakerem (Szymon Kuśmider) mogłoby mieć przebieg tyleż zaskakujący, co dramatyczny, bo to aktor uzdolniony. Ubrany w czarny skórzany kombinezon i hełm z rogami, wódz Germanów tylko krzyczy, podobnie jak jego bratanek. Reżyser nie znalazł wiele poza sztampowymi pomysłami na poszczególne postacie, licząc na to, że znani aktorzy obronią się tekstem dobrego dramatopisarza. Zamiast robić pospolite aluzje (na tarczy jednego z patry-cjuszy widnieje napis "Spieprzaj dziadu", antykwariusz posługuje się kalkulatorem, handlarz spodni nosi dżinsy, palenie archiwów rzymskich nie obywa się bez aluzji do akt IPN), można się było skupić na solidniejszej analizie sztuki i prowadzeniu ról. Scenografia Ewy Starowieyskiej, ukazująca willę Romulusa, całąz marmurów z pejzażem sielskiej Kampanii zamykającym portyk, odwołuje się do historii, ale ma w sobie nutkę ironii. Podobnie kostiumy patrycjuszy w wielu odcieniach czerwieni, pełna zawiłych loczków fryzura cesarzowej, jej przerysowany strój podróżny i odwołująca się do formy tuniki suknia czy suknia jej córki Rei. Staranność, z jaką wykonana została scenografia, budzi żal, że przez brak uwagi reżysera Romulus Wielki stał sie straconą szansą na pokazanie Dürrenmatta tak, jak na to zasługuje. W swych sztukach opartych na intelektualnym koncepcie potrafił bowiem wyczarować własną formę dramatu, operującego błyskotliwym dialogiem, paradoksem, kalamburem, nieoczekiwaną, a często szyderczą pointą, bez używania chwytów teatru realistycznego, psychologicznego. 

Krzysztof Babicki tę specyficzną realistyczno-poetycką formę znalazł, Krzysztof Zanussi nawet się o to nie starał.



Elżbieta Baniewicz
Twórczość
21 maja 2009