Dylematy paprykarza
„Nie ma nic gorszego niż śpiewający aktorzy. No, chyba że są to rapujący aktorzy" – to jedno z najzabawniejszych zdań w spektaklu „Paprykarz szczeciński". Żonglowaniem elementami popkultury i stereotypami nie ma tu końca. Marcin Liber zafundował nam zabawę konwencjami teatralnymi na wysokim poziomie.„Każdy może zostać smutnym paprykarzem, z resztek rybnych ryżu i bez warzyw, bez marchewki bez selera i pietruszki, smutnym paprykarzem z ciemnej puszki". Ten fragment tekstu piosenki autorstwa Michała Kmiecika prezentuje nam w pigułce wszystko to, co możemy znaleźć w tym przedstawieniu. Bo czymże jest paprykarz szczeciński? Potrawą zastępczą, jedzoną zamiast mięsa w czasach głębokiego PRL-owskiego kryzysu mięsnego i spożywczego.
Na wszelkie wyjazdy weekendowe i wakacyjne zabierało się paprykarz w puszce. Był namiastką czegoś nieosiągalnego, czegoś, o czym marzymy. W tym spektaklu jest metaforą kryzysu życiowego i twórczego. Wszystkie paprykarze się z czymś zmagają. Przede wszystkim ze smutkiem i niepowodzeniem życiowym, które zawdzięczają w dużej mierze sobie, swoim nietrafionym decyzjom, wygórowanym aspiracjom.
Paprykarz szczeciński, jak nazwa wskazuje, jest lokalnym produktem eksportowym, z którego szczecinianie trochę byli dumni, a trochę się go wstydzili, jak słynnych dżinsów z Odry, które może nie były światowej jakości, ale były. Dlatego lokalny patriotyzm musiał się pojawić. Tak charakterystyczny dla szczecinian. Może nie mają oni do zaoferowania czegoś wyjątkowego, ale coś tam mają. Nawet jeśli to produkt zastępczy, należy być z niego dumnym, bo jest nasz. Nieważne, że po cichu, między sobą obnażamy wielki wstyd i walimy w swoje miasto niczym bokser na treningu.
Wszystkie lokalne kompleksy połączone z lokalną dumą znajdują się w tym spektaklu łącząc teoretycznie sprzeczne cechy. Ale tacy są szczecinianie – marudzący, ale i dumni ze swojego miasta. Nie wolno obcemu mówić nic złego. W ogóle każdy obcy jest gorszy. Nagłe pojawienie się pasztetu podlaskiego powoduje zaskoczenie i niechęć.
Ale „Paprykarz szczeciński" to nie tylko odwołania do lokalności, to także odwołania do wielu elementów popkultury, które w mistrzowski sposób scalił słowem Michał Kmiecik. Marcin Liber pomysłowo przeniósł na scenę, a Marcin Macuk doprawił muzyką.
Mamy więc grupę przypadkowych paprykarzy tworzących społeczność. Mijają się na ulicach, wpadają na siebie, zamieniają ze sobą kilka zdań. Ubrani w srebrzyste puszki potwierdzają swoją tożsamość, ale nie są sobą specjalnie zainteresowani, dopóki nie zmusza ich do tego sytuacja. A sytuacji zmuszających do kontaktu jest tu sporo – mężczyzna leżący na ulicy, przyjazd pogotowia, kobieta rodząca w szpitalu, spotkanie grupy terapeutycznej. Obcy sobie ludzie muszą ze sobą kooperować i idzie im to dość niezbornie. Znak czasu. Zamknięci w domach, zanurzeni w świecie internetu, porozumiewający się krótkimi komunikatami, nie potrafią się odnaleźć we wspólnocie. Stworzyli ją sztucznie – są po prostu paprykarzami i to ich łączy, ale co dalej? Czy to wystarczy, żeby poczuć bliskość z kimś innym?
Każda puszka to osobny byt. Dość samotny. Ktoś dzwoni. Ktoś nie odbiera. Ktoś ma urodziny, na które nikt nie przychodzi. Ktoś jest przepracowanym lekarzem, który nie ma czasu na pochylenie się nad potrzebami pacjentami. Ktoś się rodzi. Ktoś został porwany przez kosmitów. Ktoś uderzył się w głowę i przyśniło mu się, że jest człowiekiem. Ale o czym to świadczy? O pewnego rodzaju osobności. O życiu osobno, w którym zaczyna nas łączyć jakiś problem, który może stanowić jakieś zagrożenie. W tym przypadku są to narodziny pasztetu podlaskiego. Obcego w społeczeństwie paprykarzy szczecińskich. Nieszczęsny ojciec trafia na grupę wsparcia, gdzie poznaje innych nieszczęsnych ludzi, chociaż każdy jest nieszczęsny z innego powodu.
No niestety, jak otworzymy puszkę, to wylewają z niej niezbyt smacznie wyglądające wnętrzności. Nic to zaskakującego. Każdy z nas nosi w sobie skrywane okropieństwa. Takie wnętrze tylko dla nas. No, może dla najbliższego otoczenia.
Michał Kmiecik w brawurowy sposób łączy w tekście nasze szczecińskie problemy tożsamościowe, nasze kompleksy i poczucie dumy, nakłada na to kolejne warstwy wzięte ze świata artystycznego – wprowadza postać piszącego ten spektakl dramaturga, który boryka się z kryzysem twórczym, więc porozumiewa się z postaciami sugerującymi ciąg dalszy – odnosi się do autentycznych postaci jak polscy raperzy czy reżyserzy, a na koniec przywołuje postać Davida Lyncha, który ostatecznie pomaga reżyserowi opanować chaos i spiąć wszystko w całość.
Z tak skonstruowanej fabuły Marcin Liber stworzył ciąg luźnych scenek, które mogą być osobnymi skeczami. Łączy je jednak coś szczególnego – paprykarzowa społeczność, która z pojedynczych bytów przekształca się w jeden wspólny byt. Każda scena jest przybliżeniem do drugiego człowieka. Z obojętnych bohaterowie stają się zainteresowanymi, nie tylko czubkiem własnego nosa. Na naszych oczach odbywa się proces scalania społeczeństwa. Trochę to utopijne, ale potrzebne.
Ktoś po spektaklu zapytał, czy to był musical. Nie, to spektakl z piosenkami, bo jednak sporą część stanowią rozmowy, ciche, spokojne, które są kontrastowane dynamicznymi utworami wykonywanymi najczęściej zbiorowo. W ten sposób przechodzimy płynnie od sceny do sceny, często zaskoczeni.
Za muzykę odpowiada Marcin Macuk, pierwszy basista zespołu Hey, który grał z Kasią Nosowską czy zespołem Pogodno, fundując nam muzyczną ucztę. Do tego dochodzi choreografia, za którą odpowiada Hashimotowiksa, czyli Katarzyna Kulmińska i Paulina Jaksim - duet performerek i choreografek łączących miłość do tańca, techno i kultury klubowej. Tę miłość ewidentnie widać w układach, które wykonują aktorzy, a jeśli do tego wszystkiego dodamy złote i srebrne kosmiczne stroje bohaterów, to mamy imprezę techno w najlepszym stylu.
Realizatorzy proponują nam szalona jazdę bez trzymanki przez życie paprykarzy, czyli tak naprawdę przez nasze życie. Po drodze spotkamy postaci z pogranicza jawy i snu. Kosmici porywają i zapładniają kobietę, która podwieszona na linach śpiewa o swoim życiu. Nieszczęsny ojciec pasztetu podlaskiego z ulgą przyjmuje wersję swojej partnerki, że to właśnie przez kosmitów, bo dzięki temu może wyprzeć wersję o zdradzie, czyli uderzeniu w jego męskość, która i tak dzisiaj przeżywa kryzys. Podobno. Tak piszą w gazetach.
Jest tu kilka scen, które szczególnie zapadają w pamięć, na przykład grupowa terapia, która obnaża nasze lęki, smutki, samotność. Czy rapujący aktorzy, którzy obśmiewają nie tylko samych siebie, ale też czołowych polskich raperów, tworząc coś w rodzaju satyry na te środowiska. Sam David Lynch jest satyrą na samego siebie. Z reżysera mrocznych filmów przekształca się w zabawnego dziwaka, który doradza dramatopisarzowi najlepsze zakończenie. Pracują nad różnymi wersjami, których próbki od razu odgrywają bohaterowie, przestawiają ich jak pionki na planszy, porównują i ostatecznie wybierają najlepsze zakończenie.
Nie ma sensu rozpisywać się nad grą aktorską, bo jest to spektakl, w którym wszystko odbywa się zespołowo. Niemal przez cały czas wszyscy aktorzy są na scenie tworząc różne konfiguracje, z którymi radzą sobie absolutnie doskonale. Dawno nie widziałam zespołu aktorskiego grającego tak równo. Grającego, śpiewającego i tańczącego.
Marcin Liber gra konwencjami – mamy tu dramat, kabaret, musical, skecz – wszystkiego po trochu. Dzisiaj teatr pozwala na takie szalone eksperymenty, które wiodą do bardzo udanego celu. Bawimy się, zaśmiewamy do łez, ale też przeglądamy się jak w krzywym zwierciadle, bo to Polska właśnie. Bo to Szczecin właśnie.
Małgorzata Klimczak
Dziennik Teatralny Zachodniopomorskie
28 maja 2025