Dyskretny urok małej stabilizacji

Głodnym wspomnień z tamtego świata pozwala zanurzyć się w melancholii czasów małej stabilizacji i westchnąć, że życie było wówczas może biedniejsze, ale jednak prostsze. Nie dostarczało zbyt wielu ekscytujących podniet, ale panował w nim kojący ład. Zabijanie Gomułki to arkadyjski mit. Opowieść o tym, jak się wówczas piło, kochało i płynęło z nurtem niespiesznej codzienności. To historia świata przed wielkim wybuchem, który roztrzaskał na kawałki wszystkie fundamenty i kotwice pewności.

Ten mit sceniczny, wbrew przekonaniom o kruchości teatru, ma zdumiewającą trwałość. Ba, można powiedzieć, że z czasem nabrał mocy, bo rzecz jest w gruncie rzeczy coverem głośnej przed sześciu laty inscenizacji zielonogórskiej. Głomb przeniósł ją na grunt legnicki razem ze scenografią, dając sprawdzonej już formie nowe aktorskie życie. Poza Zbigniewem Walerysiem i Robertem Gulaczykiem, ansambl jest całkowicie świeży. Zespół Modrzejewskiej dodał przedstawieniu soczystości, bo Tysiąc spokojnych miast Pilcha to rodzaj opowieści, jakie w Legnicy sprawdzają się najlepiej.

Spektakl długo nie może się rozpocząć, choć właściwie, siedząc na scenie, jedną nogą jesteśmy już w przytulnym domu wiślańskich lutrów. Pucołowaty Jerzyk z mozołem odrabia lekcje, matka porządkuje korespondencję z biskupem, ojciec przegląda "Trybunę Ludu". Światło zakreśla łagodny, ciepły krąg, odsłaniając zakamarki zgrzebnie urządzonego, lecz schludnego domostwa. To świat ze szlachetną patyną, wsparty na solidnej konstrukcji. Małgorzata Bulanda rozpostarła nad głowami bohaterów masywny drewniany sześcian, gdzieś w tle piętrzą się schody na poddasze, ukryte za przeszklonymi drzwiami. Czas się tu celebruje, odcedza kropla po kropli, jakby ze świadomością, że każda chwila tej leniwej, codziennej rutyny jest błogosławieństwem zagradzającym drogę absurdom epoki, jakie czają się tuż za progiem.

Gdy wzrok już spenetruje wszystkie szczegóły rodzinnego pożycia, za plecami widzów z ciężkim westchnieniem opada żelazna kurtyna. Wiślański mikrokosmos zostaje domknięty. Z ławy podnosi się rozbudzony z drzemki pan Trąba. Jego status w domu naczelnikostwa jest szczególny: to przyszywany domownik i zarazem ktoś, kto pieczeniarski fach doprowadził do wyżyn sztuki. Błyskotliwy filozof i mistrz alkoholowej blagi, wypłacający się strzelistymi sentencjami za łyk mocnej pieprzówki. O roli Zbigniewa Walerysia napisano już sporo. Z perspektywy lat, które upłynęły od zielonogórskiej premiery, nie ulega wątpliwości, że pan Trąba to nie teatralna efemeryda, lecz prześwietna epicka synteza, wynosząca alkoholowe epifanie miasteczkowego pijaczka do rangi homerowego eposu. W wątłym ciele, przyodzianym niedbale w gumowe buty i złachmaniony sweter, mieszka bowiem wielki duch, pobudzany do lotu przez kolejne kieliszki wódki. Nic dziwnego, że stojący skromnie z boku stoliczek, na którym połyskują smukłe szyjki nieopróżnionych jeszcze flaszek, w spektaklu Głomba staje się epicentrum wszechświata. Przekrwione oczka Trąby wędrują tam nieodparcie, wilgotniejąc w oczekiwaniu na nagrodę za kolejną strzelistą puentę lub retoryczny klejnocik, rzucany od niechcenia nieruchawym domownikom przy stole. Waleryś rozgrywa ten teatr pragnienia bardzo subtelnie, o każdy kieliszek toczy się tu wielka gra, licytowana wysoko opowieściami coraz bardziej zapierającymi dech. Ale Trąba to nie tylko demiurg natchnionego słowa, który pije "dla wzmożenia egzystencji"; nie tylko majestatyczny herezjarcha, szturmujący na rauszu najwyższe tajemnice bytu, lecz również wielki kapłan alkoholowego obrządku. To za jego sprawą pierwszy kieliszek Jerzyka przeradza się w podniosłą ceremonię, będącą zarazem aktem męskiej inicjacji. Fundamentalną kwestią w naukach Trąby okazuje się technika brania pierwszego haustu, po którym należy wypuścić powietrze, by uczynić dla gorzałki więcej miejsca.

Ale prawdziwych wyżyn sięga, zdradzając swój plan zabicia tyrana. Trąba, w przeczuciu zbliżającego się nieuchronnie kresu żywota, postanawia zrobić coś dobrego dla ludzkości. Najcenniejszym prezentem byłoby uwolnienie jej od któregoś z dyktatorów. Hitler i Stalin nie żyją, pozostaje Mao Tse-tung. Tak naprawdę, to Trąba już go zgładził w wyobraźni. Scena, w której Waleryś, wspinając się coraz wyżej po meandrującej ścieżce Pilchowej prozy, zdaje sprawę z wyimaginowanej misji w pałacu Mao, wciąga widza w sam środek szalonej psychomachii, gdzie dreszcz grozy krzyżuje się z erotycznym uniesieniem, wzbierającym na myśl o legionie skoszarowanych tam kochanek dyktatora. Trąba podaje tę opowieść zahipnotyzowanym słuchaczom jak komunię, odmierzając starannie jej punkty węzłowe, nagłe przyspieszenia i przystanki, na których pozwala delektować się zatrzymanymi w kadrze szczegółami.

Niestety, zabójstwo Mao, nawet w przypadku trunkowego wsparcia miejscowej Polonii, wymagałoby zbyt wielkich nakładów, a Trąba jest realistą. Zostaje więc Gomułka. Rzecz jasna, nie byłoby to trofeum najwyższej rangi. Towarzysz Wiesław okazuje się ponadto alkoholowym profanem, co budzi w Trąbie obrzydzenie i wyklucza kontakt cielesny z tyranem. A ponieważ nikt z zamachowców nie włada bronią palną, zapada decyzja, by zgładzić go z chińskiej kuszy. W plan mordu zostaje wciągnięta cała społeczność wiślańska, łącznie z pastorem, komendantem milicji i rekinem miejscowego biznesu. Fantazja o zabiciu Gomułki jest tak zaraźliwa, że zawiesza wszystkie lokalne napięcia. Skrytobójczy zamiar wycisza znerwicowane sumienie milicjanta, rozdartego pomiędzy lojalnością wobec władzy i luterską wiarą, oraz wycisza tlący się konflikt religijny ewangelików z niezbyt ekumenicznie nastawioną katolicką zawiadowczynią stacji. Zbrodnia wisi w powietrzu, zapuszczając zdradliwe korzenie nawet w głowie żony warszawskiego aparatczyka, Anielicy pierwszej miłości Jerzyka.

Dziwna jest ta zbiorowa fantazja. Trąba zagrzewa do akcji romantycznym frazesem, przywdziewając konfederatkę. Mówi się tu Mickiewiczem i przywołuje tradycje insurekcyjne. W powietrzu pachnie Gombrowiczowską Iwoną, trochę Sennikiem współczesnym Konwickiego, a trochę Weselem. Mamy tu ideę Czynu, która przejmuje władzę nad wyobraźnią wiślańskich obywateli wszystkich stanów, mamy ich sny i imaginacje, wreszcie - wielki paraliż woli. Tyle że ta niemoc - inaczej niż u Wyspiańskiego - okazuje się błogosławieństwem. Wyprawa Trąby, naczelnika oraz przystrojonego w indiański pióropusz i reprezentacyjną kuszę Jerzyka kończy się fiaskiem. Nie jest zresztą jasne, co się naprawdę wydarzyło, bo zabójcza strzała zostaje wystrzelona, lecz w radiu podają, że zginął prezydent Kennedy. Równocześnie jednak w finale, podczas wigilijnej wieczerzy, na którą schodzą się wszyscy uczestnicy spisku, Jerzyk bawi się strzałą, potwierdzając realność przygody, i przecząc jej zarazem

Spektakl Głomba przegląda się w zmatowiałym lustrze powstańczych mitów, podpowiadając zaczepnie, że Polak nic nie musi. Jest afirmacją trwania i zgody na świat. Są przecież rzeczy, dzięki którym najbardziej chuda egzystencja staje się bardziej znośna. Powieść Pilcha jest szkołą smakowania takich właśnie drobnych przyjemności. Prócz ognistej domowej nalewki są wśród nich erotyczne zauroczenia. W ich orbicie krąży nieustannie wkraczający w dorosłość Jerzyk. Mateusz Krzyk w tej roli jest aktorskim odkryciem. Jego bohater, wciśnięty w brązowy mundurek, milczący i ociężały, lecz w skrytości rozsadzany burzą hormonów, półprzytomnie lawiruje między karcącym spojrzeniem matki, fascynacją szalonym panem Trąbą i płomiennym uczuciem do przyjezdnej mężatki. Gry erotyczne toczą się tu wszędzie: przy stole, podczas nabożeństw i w retorycznej ekwilibrystyce. Jednak najgoręcej robi się w scenie, w której Jerzyk, wściekle kokietowany przez Anielicę swojej pierwszej miłości, mierzy się z piekłem pokus, chwilowo niemożliwych do spełnienia. W jego cielęcym spojrzeniu widać napięcie rozszalałych żądz, podpiekanych widokiem roznegliżowanych wdzięków ponętnej mężatki. Ewa Galusińska w podwójnej roli Anielicy i Pastorowej gra tu projekcje kobiecości, wyhodowane w męskiej fantazji: rozszczebiotane, nieobliczalne, kapryśne i elektryzujące seksapilem, niczym barwne ptaki na tle gomułkowskiej szarzyzny.

Dla odmiany Gabriela Fabian, kreująca Matkę, to wcielenie ewangelicznej prostoty, promieniującej ciepłem i niemal bezszelestnej, bo naczelnikowa żyje na peryferiach szaleńczych projektów, jakie zaczynają pochłaniać jej męża. Choć w kluczowym momencie i ona będzie zmuszona do wyrzeczeń, stając wobec rozdzierającej decyzji, czy poświęcić srebrne wieczko od cukiernicy na grot śmiercionośnej strzały. Fabian zamienia ten moment wahania w efektowną scenę, podczas której wszystko, co żyje, wstrzymuje oddech, a losy świata zdają się wisieć na włosku.

Bogdan Grzeszczak, chwilowo urlopowany od ról duchownych (Pastora w spektaklu zagrał dla odmiany Grzegorz Wojdon), świetnie odnalazł się w skórze naczelnika. Można powiedzieć, że postać ta leży na nim organicznie, bez żadnych szczelin i widocznych fastryg. Jego bohater jest kwintesencją chudej, gomułkowskiej egzystencji: w zawiesistej nudzie nad płachtą "Trybuny Ludu", błogim spokoju nad domową nalewką, w przelotnych zrywach rozleniwionej wyobraźni. Mówi niewiele i porusza się tylko w razie konieczności, krążąc niespiesznie po stałej trajektorii między stołem i zakamarkiem, w którym zdeponowano topniejące w szybkim tempie zasoby pieprzówki. Naczelnik, jak wiele innych postaci tego aktora, jest pochwałą żywota poczciwego, bez wielkich wymagań i pretensji do losu.

Ta perspektywa zakreśla też horyzont spektaklu. Głomb jest mitotwórcą pospolitości, celebruje zwyczajność, dosmacza banał, ubarwia peryferie, sentymentalizuje przeszłość. Świat Zabijania Gomułki, zakrzepły w mięsistym języku prozy Pilcha, nie istnieje i nie wiadomo, czy kiedykolwiek istniał. Chciałoby się, by ten błogostan trwał jak najdłużej, ale przecież wiadomo, że prędzej czy później zdarzy się coś, co ów letarg zakończy i trzeba będzie w końcu wytrzeźwieć. Jerzyk opuści swoje luterskie Macondo i ruszy w świat. Co tam znajdzie? Charakterystyczne, że Głombowe arkadie mają wyraźną granicę, poza którą kończy się ludzka solidarność, paczą przyjaźnie, rozchodzą wspólne drogi. Ta cezura to koniec PRL-u. Tak było i w Balladzie o Zakaczawiu, i w Orkiestrze. Wraz z nadejściem kapitalizmu kończy się epoka złodziei z zasadami, poczciwych drani, głupich, ale jednak przewidywalnych aparatczyków i trwałych więzi międzyludzkich. Kończy się też jasny podział na to, co dobre i złe, a zaczyna się dryf. W Zabijaniu Gomułki utopia została domknięta, żądza mordu rozładowana, ale nieużyta strzała została na stole. Pewnie ktoś ją kiedyś wystrzeli.



Jolanta Kowalska
Teatr Pismo
26 marca 2014
Spektakle
Zabijanie Gomułki