Dziadek urwany z choinki

Zanim rozprawię się z najnowszym warszawskim przedstawieniem Dziadka do orzechów, które zamiast dać pole do popisu młodym zdolnym choreografom albo - przeciwnie - odtworzyć pieczołowicie którąś z dawnych wersji baletu, okazało się kolejnym bezmyślnym przeniesieniem inscenizacji z Holandii, zadam fundamentalne pytanie. Dla kogo jest ta baśń? Dla małych dzieci, których uwagę trzeba jakoś skupić przez półtorej godziny spektaklu? Jeśli tak, narracja musi być w miarę spójna, a rodzice nie powinni tłumaczyć pociechom o co tam w ogóle chodzi.

Dla nieco starszej, oczytanej młodzieży, która słyszała przynajmniej piąte przez dziesiąte o powieści E.T.A. Hoffmana? W takim razie nie należy wprowadzać nowych wątków, bo Aleksander Dumas i tak dość namącił w swojej adaptacji, a Petipa ze Wsiewołożskim też dołożyli swoje trzy grosze. Dla dorosłych, którzy oczekują przede wszystkim pięknie granej muzyki i jeszcze piękniej realizowanych partii tanecznych? Wówczas trzeba w pierwszym rzędzie dopracować szczegóły i nie porywać się na rozwiązania, które obrażają inteligencję wyrobionych miłośników baletu. Żaden z tych warunków nie został spełniony w Warszawie.

Owszem, znam melomanów, a nawet krytyków, których zdaniem muzyka w Dziadku do orzechów jest śmiertelnie nudna, niespójna i w nienajlepszym guście. Gromy na twórców posypały się tuż po prapremierze w Petersburgu w 1892 roku. Widzowie skarżyli się, że scena bitwy z myszami przypomina bezładną bieganinę z kulisy w kulisę, zżymali się na odstępstwa od tekstu Hoffmanna, ziewali z nudów przy popisach młodocianych tancerzy, nie mogąc się doczekać swoich ulubieńców, narzekali na niekonsekwencje libretta i zbyt nagłe przejścia między rzeczywistością a światem dziecięcych marzeń.

Obronną ręką z tej burzy wyszedł właśnie Czajkowski, wychwalany za celność, oryginalność i melodyjność partytury. Późniejsi choreografowie próbowali jakoś uporządkować ten chaos, obsadzając w rolach Klary i Księcia dorosłych tancerzy, wyrzucając z libretta zbędne ich zdaniem postaci Cukrowej Wróżki oraz jej Kawalera, wprowadzając do libretta zmiany drobne bądź radykalne - jak Maurice Bejart, który nielubianego przez siebie "Dziadka do orzechów" wywrócił na nice i w 2000 roku przerobił na arcydzieło tanecznego campu. Toer van Schayk i Wayne Eagling usiedli okrakiem na barykadzie i pozmieniali libretto po swojemu, nie wnosząc doń nic naprawdę twórczego, za to odzierając je z elementów, które przeciętnemu polskiemu odbiorcy przemawiały jako tako do wyobraźni. Chociażby z choinki, albowiem Holendrzy postanowili przenieść akcję na dzień świętego Mikołaja. Co w Amsterdamie akurat nie dziwi, gdyż biskup bizantyjskiej Myry jest patronem tego miasta i wszystkich marynarzy. Święto Sinterklaas jest tam obchodzone wyjątkowo uroczyście, telewizja rok w rok transmituje przybycie Mikołaja do portu, dzieci wystawiają przed kominkiem buciki i czekają niecierpliwie na piękne prezenty. W Polsce mikołajki kojarzą się przede wszystkim z siermiężną, zeświecczoną tradycją rodem z PRL - z pewnością nie z 6 grudnia 1806 roku, w którym to dniu choreografowie postanowili osadzić sztafaż inscenizacji w TW-ON. Chcieli upamiętnić w ten sposób pobyt Hoffmanna w Warszawie - i trafili jak kulą w płot, bo wojska Napoleona wkroczyły do miasta już w listopadzie i Hoffmann raczej nie myślał o złoconych orzechach, tylko o tym, jak czym prędzej dać stąd nogę w jakieś bezpieczniejsze miejsce.

Dostaliśmy więc skrajnie zachowawczą pod względem choreograficznym i ubraną w kiczowate dekoracje wersję amsterdamską, w której akcenty polskie ograniczyły się bodaj do wymalowania kolumny Zygmunta i sylwetki katedry św. Jana w głębi pejzażu, który wciąż przypomina portową zabudowę Amsterdamu. Choinka nie rośnie, bo nie ma jej w ogóle, monstrualne myszy nie wyłaniają się zza monstrualnych gałęzi, tylko wparadowują na scenę od razu w wersji XXL, tocząc niezbyt zrozumiałą w tym kontekście bitwę z kolegami Klary i Freda, którego przezwano z polska Jasiem, przyprawiając mu jednak nazwisko Hitzig, na cześć jednego z berlińskich przyjaciół Hoffmanna. Zamiast wędrówki przez Krainę Słodyczy (która w dobrej inscenizacji potrafi wynagrodzić dzieciom przeraźliwą nudę kolejnych tańców charakterystycznych) dostajemy Magiczną Latarnię z obrazkami egzotycznych krain (która ową nudę dodatkowo pogłębia, nie tylko zresztą dzieciom).

Jakby tego było mało, na scenie pojawia się Hoffmannowski kot Mruczysław - w postaci drętwego, wypchanego futrzaka w I akcie i jako pars pro toto w akcie II, gdzie wielką łapą z malowanej dykty próbuje wystraszyć Króla Myszy. Rozkoszny sen Klary, który kończy się przebudzeniem z ukochaną zabawką w ramionach, przeradza się w zimny koszmar: maszyneria wymyka się spod kontroli, Klara spada na łeb na szyję z chmur (ciekawe, co na to Freud), a biedny Jaś/Fritz/Fred długo nie może jej uspokoić. Gdyby Dziadek do orzechów nie był moim ulubionym baletem, nie połapałabym się w tym za żadne skarby.

Orkiestra pod batutą Evgeny Volynsky\'ego ograniczyła się do sumiennego odegrania nut zawartych w partyturze. O finezji nie było mowy, zwłaszcza że dyrygent nie dopilnował nawet proporcji w orkiestrze. Jeśli w Tańcu arabskim prawie nie słychać skrzypiec, za to drzewo i perkusja skutecznie zagłuszają pozostałe grupy, trudno winić za ten blamaż li tylko kiepską akustykę TW-ON i osławione już mankamenty nagłośnienia kanału orkiestrowego. Na domiar wszystkiego Volynski zdecydował się na bardzo wolne, wręcz rozwlekłe tempa, czym z pewnością nie przekonał niechętnych, że Dziadek do orzechów jest jednym z najlżejszych i najbardziej dowcipnych dzieł Czajkowskiego.

Sytuację jak zwykle próbowali ratować tancerze, choć nie obyło się bez kiksów w tańcach zespołowych(p owoli zaczynam wątpić, czy Polski Balet Narodowy poświęci choć trochę uwagi synchronizacji corps de ballet). Z solistów na największe brawa zasłużył chyba Jacek Tyski, fenomenalny w charakterystycznej partii Króla Myszy. Niewiele ustępowali mu Egor Menshikov w roli Dziadka i nieco demoniczny Sergey Popov jako Drosselmeyer. Świetnie spisali się Dominika Krzysztoforska i Sergey Basalayev w partiach rodziców protagonistów. Widziałam drugie przedstawienie, na którym w postaci Księcia i Klary wcielili się Robert Gabdullin i Maria Żuk - sprawni, lecz nie olśniewający. Dużo ciepłych słów należy się uczniom warszawskiej Szkoły Baletowej, którzy w tę niezbyt świeżą koncepcję tchnęli przynajmniej trochę młodzieńczego zapału. Jedno muszę Holendrom przyznać: rozczulili mnie finałem, w którym grupka dzieciąt w koszulinach przeprawia się na drugi brzeg zamarzniętego kanału, pod sam dom państwa Hitzigów. W wersji warszawskiej Hitzigowie rezydują gdzieś na Powiślu, a kanał odgrywa skutą lodem królową polskich rzek. Jako mieszkanka starej Pragi uśmiałam się do łez.



Dorota Kozińska
Ruch Muzyczny
3 stycznia 2012