Dziś prawdziwych hippisów już nie ma

Hair\' w Capitolu to przyzwoicie zagrane przedstawienie z szansą na frekwencyjny sukces, choć ogląda się je jak folklorystyczną śpiewogrę, zainscenizowaną w historycznych kostiumach

Aktorzy tańczą, biegają, wspinają po drabinie i zsuwają się z niej, jeżdżą na rolkach, wirują w powietrzu i udowadniają, że magia muzyki Galta McDermota wciąż działa. Można się przy tym przez trzy godziny nieźle bawić, trudno jednak poczuć, że wszyscy jesteśmy hippisami, co byłoby miarą prawdziwego sukcesu "Hair". Łatwiej dojść do wniosku, że prawdziwych hipisów już nie ma. 

Kiedy musical wyreżyserował w Gdyni Wojciech Kościelniak, rozochocona publiczność wdzierała się na scenę. We Wrocławiu też tam trafia, ale wciągnięta przez aktorów. Berger (Bartosz Picher) nosi perukę, bo długie włosy wyszły z mody, a entuzjazm jest dla zespołu zadaniem aktorskim. I mimo prób ujęcia kontekstu końca lat 60. w cudzysłów, musical ogląda się trochę jak śpiewogrę w historycznych kostiumach.

"Hair" jest grany na całym świecie od 42 lat. Ze zmiennym powodzeniem i bez jednej recepty na sukces. Trudność polega na tym, że jest to właściwie tylko zestaw przebojowych piosenek, a akcja sprowadza się do dylematu Claude\'a Bukowskiego: iść czy nie iść na wojnę. I każdy reżyser musi sam odpowiedzieć na pytanie, czym wypełnić dramaturgiczne luki.

Pomysły były rozmaite: od prób uaktualnienia musicalu po trzymanie się pierwszej broadwayowskiej realizacji jak wzorca metra w Sevres.

Wrocławski "Hair" ma w sobie potencjał, który marnuje się w próbach uwspółcześniania na siłę i niepotrzebnym zmienianiu hipisów w artystów. Mam wrażenie, że nad spektaklem zaciążyła wymiana reżysera, dokonana niespełna miesiąc przed premierą (Cezarego Studniaka zastąpił Konrad Imiela). Zabrakło konsekwentnie realizowanego pomysłu. Z jednej strony akcja rozgrywa się w dość umownym czasie, z drugiej odwołania do wojny w Wietnamie pojawiają się wprost. Pomysł umieszczenia akcji w artystycznej pracowni nie okazał się wystarczająco pojemny. W efekcie o malarskich, aktorskich czy filmowych pasjach członków komuny dowiadujemy się raczej z deklaracji reżysera niż z samego spektaklu. Kamera w ręku Bukowskiego (Adrian Kąca) czy puszka ze sprayem Crissy (Ewelina Adamska-Porczyk) są mało znaczącymi rekwizytami. Ciekawie został za to naszkicowany dylemat Claude\'a, który staje się w istocie wyborem drogi życiowej. Kiedy bohater po narkotycznej orgii zakłada garnitur zamiast munduru, nie wiemy do końca, czy ubiera się do firmy, czy do trumny.

Wyciszenie historycznego kontekstu sprawia jednak, że spektakl więcej mówi o narkotycznych odlotach niż o podłożu kontrkulturowych idei, obnażając ich naiwność i banalność. Tym bardziej, że bohaterowie - inaczej niż w filmie Formana - portretowani są bez ironicznego dystansu. A już na pewno nie sprawdza się traktowanie narkotyków z entuzjazmem niewinnych lat 60. Fizyczna i psychiczna ruina jednej Jeannie nie wystarczy, żeby pokazać ich niszczącą moc.

Największym problemem jest jednak uwiarygodnienie postaci jednego z liderów hippisowskiej komuny - Bergera. Sheila (Agnieszka Bogdan) w roli zaangażowanej aktywistki, Jeannie (Monika Dawidziuk) jako niedojrzała emocjonalnie narkomanka, Łukasz Wójcik w roli Woofa - są bardziej przekonujący. I nie tylko oni - po spektaklu dłużej się pamięta Tomasza Leszczyńskiego (zaskakująca, barokowa wersja Margaret Mead), mistrzynię narkotycznej ceremonii, czyli Elżbietę Romanowską, czy śpiewającą "Aquariusa" i "Czarnych chłopców" czarnym, mocnym głosem Emose Uhunmwangho w roli Dionne.

Nie chodzi tylko o lepiej lub gorzej zaśpiewane piosenki - Bartosz Picher z większością z nich poradził sobie całkiem nieźle, o ile można to ocenić przy katastrofalnym nagłośnieniu w Capitolu (przy bardziej energetycznych utworach, jak "Windą w dół" czy "Electric blues" nie dało się zrozumieć, co śpiewają aktorzy). Raczej o to, że role w "Hair" sprowadzają się raczej do bycia na scenie niż do aktorstwa. W przypadku Bergera chodzi o rzecz arcytrudną - zaznaczenie charyzmy lidera w kilku krótkich scenkach. Tekst jest tu słabą podporą - Berger objawia się w nim jako Pokażdupsko Berger, pokazuje widowni cztery litery, kpi z miłości Sheili, macha ręką na dylematy Bukowskiego. Idealny Berger musiałby być trochę jak doktor House - uwielbiany przez tych wszystkich, których ma w nosie. Dobrym wyjściem byłoby też znalezienie kogoś, kto uwiarygodniłby jego postawę życiową. Tak jak zrobił to Marek Piekarczyk, grając przed laty główną rolę w "Jesus Christ Superstar". We Wrocławiu do roli tego, który "buja za wysoko", pasowałby chyba Sambor Dudziński.

Na widowni piątkowego spektaklu widziałam sporo młodzieży, ale też wielu prawdziwych hippisów z przeszłości. Większość dawno obcięła włosy i przeskoczyła z dzwonów w garnitury, zdarzały się jednak i bardziej wytrwałe egzemplarze o posiwiałych lokach sięgających pasa. Byłabym ciekawa wersji "Hair", której reżyser wyzwoliłby wreszcie hippisów z hibernacji, która każe im być wciąż pięknymi i młodymi. Chciałabym usłyszeć, jak "Nie mam gdzie spać/ Nie mam co jeść/ Nie mam czym płacić/ Nie mam na lek" śpiewają na przykład polskie dinozaury rocka. Bo może właśnie w "Hair" ze Zbigniewem Hołdysem jako Bukowskim, Grzegorzem Markowskim w roli Bergera, Korą Jackowską jako Jeannie i Martyną Jakubowicz jako Sheilą udałoby się opowiedzieć, co tak naprawdę pozostało po ideałach ery flower-power.

PS. I jeszcze jedno. Musicalowe piosenki, przełożone na nowo przez Agnieszkę i Konrada Imielów, wpadają w ucho i płynnie zastępują znane na pamięć angielskie teksty. Jednego im jednak nie mogę darować. Wiem, że zdanie "Nie jestem homoseksualistą, ale Micka Jaggera z łóżka bym nie wykopał" było pomysłem Formana, a nie Ragniego i Rado, ale nie zastąpi go - na Boga! - wyznanie Woofa, że chce się kochać z Mickiem.



Magda Piekarska
Gazeta Wyborcza Wrocław
25 stycznia 2010
Spektakle
Hair