Dziwna zima w Wogezach

Wszystko przez Platona i jego Fajdrosa. A raczej przez nazbyt dosłowną interpretację dialogu. Nie wiadomo dokładnie, co Platon miał na myśli, pisząc o jednym z czterech rodzajów boskiego szaleństwa, które dotyka poetów

Wiadomo, że rozwinięta przez neoplatonizm koncepcja szału poetyckiego była bardzo żywotna w dobie romantyzmu i wciąż ma się całkiem nieźle, skoro uczeni psychologowie ze śmiertelną powagą dowodzą związków geniuszu z chorobą psychiczną. Tymczasem pogodny i dobroduszny Haydn był równie wybitnym kompozytorem jak nękany psychozą maniakalno-depresyjną Beethoven, a wyższy odsetek osób z zaburzeniami umysłowymi wśród artystów niekoniecznie świadczy na korzyść teorii o psychopatologicznych źródłach twórczości.

Psychiatria jest nauką bardzo młodą, normalność zaś jest pojęciem względnym - podobnie jak piękno, szczęście i prawda. W czasach Georga Buchnera, a tym bardziej Jakoba Lenza, nie wyodrębniono jeszcze schizofrenii jako jednostki chorobowej. Nie mamy więc pewności, co dolegało prekursorowi niemieckiego romantyzmu, choć z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy medycznej objawy istotnie wskazują na schizofrenię paranoidalną. Buchner w swej niedokończonej noweli Lenz skupia się nie tyle na obłędzie bohatera, co na poszukiwaniu "prawdy" jako przeciwstawienia świata idei. W tym sensie twórczość Buchnera jest dziwnie "nieromantyczna" - zapowiada raczej nurt realistyczny w prozie modernistycznej. Buchner nie tyle opisuje, co odmalowuje szaleńczy epizod z życia poety, który w styczniu 1778 roku, po nagłym ataku choroby, został wysłany do domu Johanna Friedricha Oberlina - filantropa, działacza społecznego i pastora - w alzackiej miejscowości Waldersbach.

Wolfgang Rihm w swojej operze kameralnej bierze przykład z Buchnera. Maluje dźwiękiem z intensywnością niemieckich ekspresjonistów, upodabnia swój język muzyczny do ludzkiej mowy, tworzy brzmienia, które wydają się wręcz namacalne. Tak jak Buchner wyprzedzał swoją epokę, tak Rihm cofa się twórczości do poprzedników, którzy inspirowali się historiami Buchnerowskich szaleńców i spuścizną samego Lenza - do opery Die Soldaten Berndta Aloisa Zimmermanna, do Wozzecka Albana Berga. Posługuje się małą obsadą i specyficznie suchą barwą poszczególnych instrumentów, przywołującą skojarzenia z recytatywem. Precyzyjnie różnicuje partie wokalne (zwłaszcza sześć głosów urojonych w chorym umyśle Lenza) i prowadzi je z pełną ekspresji śpiewnością. Żeby wzmocnić skojarzenia ze stile rappresentativo, odwołuje się do tradycji chorału protestanckiego. Stosuje mocny efekt światłocienia, żeby podkreślić rozpaczliwy dysonans między obłędem a rzeczywistością, w której prawdziwość Lenz coraz bardziej nie może uwierzyć.

Reżyserka Natalia Korczakowska - wbrew deklaracji, że kluczową sceną libretta jest rozmowa Lenza z jego przyjacielem Kaufmannem, w której ten pierwszy opowiada się po stronie realizmu historycznego, drugi zaś idealizmu - snuje przede wszystkim opowieść o popadaniu w szaleństwo. Ryzykowna to koncepcja, zwłaszcza że żyjemy w kraju, gdzie wiedza o chorobach psychicznych waha się w okolicach zera bezwzględnego, czego dowodem zamieszczony w programie esej Doroty Jareckiej Stówa na "S", w którym aż się roi od błędów, uproszczeń i nieprawidłowo stosowanych pojęć. Równie uproszczona jest wizja schizofrenii w ujęciu Korczakowskiej: najbardziej chybiony wydał mi się pomysł nadania tożsamości urojonym głosom, tym bardziej, że jeden z nich - na dodatek żeński - został Gagarinem, ucieleśniającym rzekomo "romantyczną potrzebę zapanowania nad przestrzenią kosmiczną". Akurat Gagarin nie kojarzy mi się z romantyczną wizją czegokolwiek, tylko z reżimem totalitarnym. Wolałabym też, żeby Jezus Chrystus nie wyglądał jak z dowcipu o palaczach marihuany w Woodstocku.

Znacznie lepiej Korczakowska poprowadziła samą postać Lenza (rewelacyjny Holger Falk), zwłaszcza w relacji z opiekuńczym z początku, potem zaś coraz bardziej sfrustrowanym i bezradnym Oberlinem (świetny Jacek Janiszewski) - tu było wszystko, co trzeba: napięcie, niepokój i całkowita niemożność porozumienia, podkreślona oszczędnym gestem scenicznym. Gorzej już poszło z zarysowaniem więzi łączącej protagonistę z Kaufmannem (niezły Daniel Kirch), ustawionym przez Korczakowską zanadto agresywnie wobec przyjaciela. Dyskusyjna wydaje się koncepcja "utanecznienia" zwłok dziewczyny, którą Lenz znajduje na górskiej ścieżce i uznaje za ciało swojej ukochanej: choreograf Tomasz Wygoda "ożywił" wieśniaczkę i kazał jej odtańczyć upiorny taniec ni to połamanej lalki, ni to zgalwanizowanego trupa. Znakomita skądinąd i pełna wyrazu Anita Wach zrobiła wstrząsające wrażenie dopiero wówczas, gdy runęła na scenę z bezładnie rozrzuconymi nogami i zastygła w pozycji obrazującej najprawdziwszą śmierć.

To, co miało współgrać z założeniem reżyserki jako całość - czyli scenografia i kostiumy Anny Met, sugerujące historyczny realizm, zestawione z ruchomymi bryłami z czarnych luster, odzwierciedlającymi szaleństwo Lenza - stwarzało czasem wrażenie bałaganu, zwłaszcza wobec warstwy dźwiękowej spektaklu. Korczakowska okazuje się często bezradna w starciu z wewnętrznym pulsem partytury, co dziwi, bo reżyserka ma wykształcenie muzyczne. Poza tym Met niepotrzebnie "ociepliła" sztafaż - barwne motywy z tkanin, rozświetlone na czerwono trawy i kolorowe ubrania wieśniaków dziwnie kłóciły się z zapamiętaną z noweli Buchnera styczniową odwilżą w Wogezach, której odpychający, mokry chłód mógłby tym dosadniej podkreślić niemożność odnalezienia się w rzeczywistości przez Lenza. Doskonale za to sprawdziły się detale, choćby łóżko w domu Oberlina, usłane na przerażającej, jaskrawozielonej maszynie rolniczej - wspaniały teatralny ekwiwalent halucynacji.

Od strony muzycznej spektakl okazał się prawdziwą rewelacją. Kameralny zespół pod batutą Wojciecha Michniewskiego nie tylko poradził sobie z zawiłościami kipiącej od skrywanych emocji partytury, ale i porwał za sobą śpiewaków. Wspaniały aktorsko, postaciowo i wokalnie Holger Falk z powodzeniem podtrzymywał ciągłość narracji, która chwilami się rwała, zwłaszcza w pierwszej półgodzinie. Dobrze spisali się jego dwaj najważniejsi partnerzy, czyli Janiszewski w partii Oberlina i Kirch jako Kaufmann. Świetnie wypadły głosy dręczące Lenza, mimo skrępowania pomysłem Korczakowskiej, który w kilku fragmentach zaburzył logikę inscenizacji (Kamila Kułakowska, Magdalena Molendowska, Agnieszka Bajer, Małgorzata Godlewska, Leszek Solarski i Piotr Wołosz). Soliści dziecięcy niestety zawiedli - może zjadła ich trema. Obecność dwojga aktorów - Krzysztofa Wakulińskiego w roli Ojca i Doroty Landowskiej jako Oberlinowej - przeszła właściwie niezauważona.

Johann Christian Heinroth, najwybitniejszy przedstawiciel nurtu romantycznego w psychiatrii niemieckiej, urodził się w 1773 roku i wychował w podobnym otoczeniu, jak Jakob Lenz. Włączył się w pietystyczny ruch protestancki, podobnie jak ojciec poety, i podobnie jak Lenz studiował teologię. Źródło chorób psychicznych upatrywał w namiętnościach, na które lekiem jest wolność. "Świat jednak nie chce nas uwolnić; nigdy nie zaznamy smaku wolności. Tylko Bóg może nas wyzwolić". Właśnie tego konfliktu - starcia idei wyzwolenia z realnym światem ludzkich namiętności - zabrakło w ciekawie pomyślanej, ale niedopracowanej w szczegółach inscenizacji Korczakowskiej.



Dorota Kozińska
Ruchu Muzyczny
17 czerwca 2011
Spektakle
Jakob Lenz