Dzwoneczek alarmowy

Najnowszy spektakl duetu Janiczak - Rubin "Towiańczycy, królowie chmur" jest zarazem i zadziwiająco "fajny", i koszmarnie irytujący. Publika będzie na niego waliła drzwiami i oknami, bo na scenie i na widowni golasy, bo żarciki ze znanych postaci z przeszłości i wkurzające interakcje z widzami.

To się naprawdę dobrze ogląda. Tylko że zaraz po oklaskach jakoś tak pusto się robi człowiekowi: przedstawienie wchodzi okiem i wychodzi uchem. Więc to ma być ta rozprawa z romantyzmem, odkrycie tajemnic Koła Sprawy Bożej, seksualno-ideologiczna reedukacja Mickiewicza?

Recepta na "fajność" spektaklu jest prosta: zgromadzić bardzo wiele postaci historycznych, niech z oryginałami łączą je tylko imiona i wikicytaty, dać im dzisiejszą świadomość, a potem w pokoju, w którego ściany wbito setki noży, pił, szpad i siekier, napuścić na siebie i widzów, by zobaczyć, co z tego wyniknie.

Zabawa jest przednia, tylko że po niej musi przyjść rozczarowanie. Czuć, że twórcy nie chcą się o nich z przeszłości nic nowego dowiedzieć, tylko mierzą ich naszą miarą. Nawet dają im w gęby nasze idee i nasze strachy.

Tytuł przedstawienia jest od czapy. Bo tak naprawdę towiańczykami nie jest jakaś emigracyjna sekta, ale my wszyscy, spadkobiercy mesjanizmu, zainfekowani romantyczną wizją świata. Nie trzeba nic wiedzieć o Kole Sprawy Bożej, epoce i protagonistach dramatu sprzed stu kilkudziesięciu lat, żeby zrozumieć sens gry Janiczak i Rubina z historią i literaturą. Jeśli ułożyliście sobie przed obejrzeniem spektaklu stosik dramatów i opracowań o polskich "mesjaszach" (pisali o nich Rutkowski, Brandstaetter, Ivaskevicius, Spiro, Wojtyszko, Witkowska, Górski), dajcie sobie spokój z lekturą. Wikipedia wystarczy. Andrzej Towiański i jego żona Karolina to w spektaklu ze Starego bardziej aktorzy-performerzy, nadzy i gotowi przybrać każdą pozę, każdą funkcję. Zamiast mistyka i jego niewolnicy Krzysztof Zarzecki i Marta Ścisłowicz próbują grać prowokatorów, Pana i Panią Nikt.

Po stokroć wolę, jak Jolanta Janiczak opowiada o kobietach, pokazuje, jak mogły wyzwalać się z opresji ciała, języka, kostiumu, biografii, historii, rozumu i płci wreszcie. Janiczak jest wtedy sadystyczna, złośliwa, a pewnie i trochę ekshibicjonistyczna. Na ten temat naprawdę ma coś do powiedzenia, z dezynwolturą przeciera nowy szlak w polskiej dramaturgii, podrzuca aktorkom nowe sposoby obecności na scenie. To dlatego tak ceni się dwa kieleckie spektakle duetu - "Joannę Szaloną" i "Carycę Katarzynę". Ale gdy zaczynają z Rubinem gadać o Polsce albo o tajemnicy artysty i fenomenie tworzenia, od razu jakoś nieszczerze i plakatowo im to wychodzi.

Dlatego wolałbym, żeby popatrzyli na towiańczyków oczami Ksawery Deybel i Celiny Mickiewiczowej, zderzyli ze sobą te dwie rywalki, demony alkowy i ofiarnice. Zwłaszcza że kapitalne role stworzyły w ich przedstawieniu Ewa Kaim (Deybel) i Katarzyna Krzanowska (Celina). Jest w tych postaciach jakby preludium do innego, gorącego, niewygodnego, kobiecego dramatu. Niestety, tylko preludium, bo zaraz zagadują je przeróżni, banalnie narysowani Konrado-Gustawy (Michał Majnicz) i Władziowie Mickiewiczowie (Bogdan Brzyski).

Czuć, że duet chciał upakować w przedstawieniu za dużo różnych tematów: bankructwo romantyzmu, problem brązownictwa wieszczów, polski mejsanizm, ten straszny holokaust oraz niewygodna, sfałszowana, wybiórcza pamięć o nim, my i nasze niebohaterskie czasy, demitologizacja statusu artysty w społeczeństwie, kobieta jako ofiara idei sztuka ważniejsza niż życie I dalej, i dalej, i dalej.

Cytaty z Mickiewicza, Goszczyńskiego, Kochanowskiego, Słowackiego, Wyspiańskiego... Jezu! Od samej wyliczanki robi mi się słabo. A Janiczak i Rubin nie mdleją, tylko mkną przed siebie w gąszcze i chaszcze problemowe, klikają kolejne ikonki z hasłami i nazwiskami, ale nigdzie nie schodzą głęboko. Podejrzewam, że celowo. Bo wiedzą, że rozmawiają z widownią, która albo ma historię polskiej literatury w małym paluszku i wystarczy jej mrugnięcie, aby wiedziała, o co idzie, albo jest to widownia, która i tak nic nie czyta i nic ją przeszłość nie obchodzi, więc jej także wystarczy jeden żarcik i riposta.

Natłok tematów z dramatu Janiczak prowokuje Rubina reżysera do przemienienia spektaklu w coś rodzaju summy ich dotychczasowego stylu inscenizacji. Powtarzają się sceny, chwyty, prowokacje, myślenie o bohaterze i zadaniach aktora z Joanny Szalonej, z Ofelii, z Carycy, Michaela J. Jakby duet chciał powiedzieć Krakowowi: oto jesteśmy i tak robimy teatr, za to nas cenią i nagradzają. A że premiera odbywa się w Starym Teatrze, towiańczycy nasiąkają dodatkowo jeszcze odwołaniami do sprawy zdjętej przez Klatę "Nie-boskiej komedii" Frljicia, dyskusji o rzekomym antysemityzmie Swinarskiego, wyprzedaży legendy Starego.

Nie mogę się złościć na strategie artystyczne, jakie wybrali Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin. To są ich wybory. Ale odzywa mi się w głowie mały dzwoneczek alarmowy, że jednak chyba nie tędy droga. Czas przegadać założenia, szukać gdzie indziej albo skupić się nad tym, w czym są najmocniejsi. Na przykład jeszcze pogrzebać w fenomenie kobiety



Łukasz Drewniak
Dziennik Polski
21 marca 2014