Eksperyment dokulturniający

Niegdyś bezkonkurencyjnie najlepszy festiwal młodzieżowej muzyki rozrywkowej w Polsce zmienia się od kilku lat w różnych kierunkach. Coraz słabszemu line upowi towarzyszą nowe propozycje uzupełniające. W tym roku doszły spektakle Nowego Teatru z Warszawy, które stały się wydarzeniem samym w sobie, z powodu rzadkiej, i być może ostatniej okazji, obejrzenia propozycji Krzysztofa Warlikowskiego, która w Polsce była wystawiana zaledwie ok. 20. razy.

Powodów tak rzadkiego wystawiania „Aniołów” w Polsce jest kilka: problemy z zebraniem zespołu, rozliczenia między teatrami (Nowym i TR) oraz koszt wystawienia – w Polsce już mało kogo stać na sprowadzenie Warlikowskiego, nawet Festiwal Szekspirowski z tego powodu musiał spasować i w Gdańsku nie zobaczymy „Opowieści afrykańskich według Szekspira”. Tak więc na spektaklu spotkali się uczestnicy festiwalu i teatromani, niektórzy tylko i wyłącznie z tego powodu poświęcili 165 złotych, a niektórzy, mimo uiszczenia tej niemałej przecież opłaty, i tak nie dostali się do namiotu.

W ostatnim, czwartym dniu festiwalowych pokazów  najzagorzalsi zwolennicy już na 4 godziny przed spektaklem zajęli miejsca w kolejce. Powodem takiego heroicznego wysiłku było niedomyślenie ze strony organizatorów, którzy nie sprecyzowali warunków, na jakich można było obejrzeć przedstawienie. Na stronie festiwalu informowano, że do obejrzenia „Aniołów” upoważnia bilet lub karnet na festiwal. Już na miejscu okazało się, że na podstawie biletu lub karnetu przyznawano wejściówki. Trzeciego dnia około dwustu osób nie dostało się do teatru i przyznano im wejściówki na dzień ostatni. Pocztą pantoflową rozeszło się, że warto pójść na spektakl i… dzień wcześniej rozdano pozostałe wejściówki na dzień następny. Ktoś, kto naiwnie kupił sobie bilet na ostatni dzień i przybył na teren festiwalu, mógł się srogo rozczarować: bilet nie upoważniał do wejścia na teren festiwalu, bo do tego potrzebna była opaska, którą na podstawie biletu przyznawano codziennie od 15.00, a spektakl rozpoczynał się o… 12.00. Rozmowy z mało rozgarniętymi porządkowymi nie należały do przyjemności, ktoś jak zwykle nie pomyślał, ktoś jak zwykle wycwanił – ot, Polska cała.

Szczęśliwcy, którzy dostali się do specjalnie ustawionego dla teatru namiotu, mieli przed sobą kolejne „atrakcje”. Przede wszystkim 5 i pół godziny spektaklu w warunkach do tego nieodpowiednich. Słaba wentylacja powodowała, że przysypiali nie tylko weterani nocnych koncertów, ale i pozostali, przybyli tylko na tę okazję.  W trakcie przedstawienia absolutne kuriozum: aktor Jacek Poniedziałek ze sceny prosi fotografów o zaprzestanie robienia zdjęć, a ci… nic sobie z tego nie robią ! Jeden z paparazzich tłumaczy się tym, że aktorowi pewnie chodziło tylko o scenę, w której to mówił. Przedstawicielka zespołu Nowego Teatru po spektaklu powiedziała, że teatr nie zgodził się na robienie zdjęć, ale fotografowie „załatwili” sobie zgodę u organizatorów festiwalu.Kilka lat temu w podobnej sytuacji na Festiwalu Szekspirowskim, kiedy Andrzej Seweryn stanowczo zwrócił się do fotografów o zaprzestanie robienia zdjęć, podziałało to na nich jak prąd elektryczny. Nikt nie śmiał sprzeciwić się aktorowi, wszyscy błyskawicznie zaprzestali, mimo ze mieli zgodę Organizatora. W Gdyni fotografowie działali dalej, szczególnie jedna młoda paparazzina strzelała w widownię co chwilę ze swej długiej lufy. Niezwykła także była reakcja końcowa – przy pierwszych brawach prawie wszyscy wyskoczyli jak z procy do frenetycznego wręcz standing ovation – takiej szybkości w blokach nie ma nawet słynna z uwielbienia swej sceny publiczność Teatru Muzycznego w Gdyni.

Najtrudniej mi pisać o stronie artystycznej i to nie z powodu niedoskonałych warunków. Akurat "Anioły w Ameryce” nie należą do moich ulubionych  realizacji Krzysztofa Warlikowskiego. Nie jestem w stanie ani na chwilę przejąć się dylematami nowojorskich, świetnie sytuowanych gejów. Absolutna pustka emocjonalna i samozagłada, której poddają się postaci, stworzyła ścianę, od której się odbijałem z przerwą przez blisko 330 minut, nie zbudowałem w sobie spektaklu podczas jego trwania, jak namawia Warlikowski, metafizyczna nuda nie przyniosła tym razem nirwany, jak to zdarzało się podczas „Oczyszczonych” czy „Apollonii”. Nie sposób jednak nie dostrzec pozadyskusyjnego waloru przedstawienia,  jakim jest bez wątpienia gra aktorów, z których znowu  zachwycił Tomasz Tyndyk, najbardziej „genderowy” aktor polski. Po raz kolejny zachwycił w Gdyni, poprzednio podczas  festiwalu filmów fabularnych, na którym prezentowano dwa obrazy z jego udziałem – oba nie najlepsze („Sekret” Przemysława Wojcieszka i „W sypialni” Tomasza Wasilewskiego - więcej), ale będące popisem możliwości 37-letniego dziś aktora. Tyndyk konsekwentnie buduje wizerunek aktora pokoleniowego, jego postaci są wycofane, odrzucone,  tajemnicze, ze skrywaną dzikością w sercu i gotowe do ataku w najmniej spodziewanym momencie. Chce się Tyndyka oglądać coraz więcej i częściej i to w różnych rolach (nawet w komediowym „Weekendzie”), bo w każdej pokazuje fragment prawdy, udowadnia że inność jest wartością rzadką i bezcenną.

W przyszłym roku na Open’erze ponownie pojawi się Nowy Teatr z najnowszym już, jeszcze nieznanym tytułem Krzysztofa Warlikowskiego, dzięki czemu być może nie dojdzie do nieporozumień z tego roku. Oczywiście niezwykle krzepiący był widok długiej kolejki chętnych zobaczenia dzieła sztuki, ale warto zapewnić fanom godne warunki, nie tylko ze względu na wysokie ceny biletów. Obecność wysokiej sztuki scenicznej na nieco już dziś odpustowym festiwalu (kto widział główny pasaż na Open’erze, nie zaprzeczy), jest wręcz pozytywistyczną próbą dotarcia pod współczesne strzechy mało wymagających odbiorców. Mikołaj Ziółkowski, niczym kiedyś organizatorzy Jarocina, a dziś Woodstocku, pełni  rolę współczesnego KO-wca. Trzymam kciuki za pomysły w stylu Pendereckiego z Greenwoodem i Warlikowskiego, ale chciałbym też, by pod względem muzycznym Open’er zaczął wracać do najlepszych lat.



Piotr Wyszomirski
Port Kultury
16 lipca 2012
Teatry
TR Warszawa