"Emigrantów" zrobiliśmy u mnie w kuchni

Rozmowa z Mirosławem Neinertem, przeprowadzona z okazji jego 50. urodzin.

Tomasz Klauza: Zacznijmy może od czasów, gdy Teatr Korez nie miał własnej siedziby, był teatrem mobilnym, a panowie graliście w szkołach, sanatoriach i prywatnych mieszkaniach. Te występy musiały obfitować w zabawne sytuacje… 

Mirosław Neinert: Ich było całe mnóstwo. Mówiąc szczerze, ja niewiele pamiętam. To raczej koledzy kolekcjonują te śmieszne wydarzenia, które nam się zdarzały. Graliśmy w miejscach niesamowitych – m.in. na korytarzach czy w więzieniu. Okazało się, że teatr może zaistnieć wszędzie, jeżeli tylko jest widz i aktor. Bardzo dużo jeździliśmy i dla nas to było bardzo ciekawe doświadczenie, a także świetna szkoła grania – w różnych warunkach akustycznych, z różnie usadzoną publicznością, z tym że trzeba natychmiast reagować na to, co się dzieje na widowni. To są niepowtarzalne przeżycia. 

Zarówno „Scenariusz…”, jak i „Kwartet…” są przedstawieniami, które nigdy nie będą miały swojej ostatecznej wersji, ponieważ zawsze pojawią się nowe wydarzenia społeczno – polityczno – kulturalne, które można włączyć do spektaklu. Mimo tego „Scenariusz…” grany jest już 19 lat. Nie nudzi się Panu? 

Oczywiście, że są takie okresy, kiedy myślę, że już mi się nie chce tego grać, ale potem coś nowego się pojawia – jakiś pomysł czy impulsy z widowni – i znowu jest w porządku. Ja szczególnie lubię grać „Scenariusz…”, będący dla nas niezmiennie rześkim spektaklem. Poza tym jest świetnie „postawiony” i niezwykle pojemny – można tam wszystko zawrzeć, wszystko powiedzieć i będzie pasowało. 

W spektaklu, na którym byłem, w jednej ze scen pojawił się wątek Sosnowca. Jaki jest Pański stosunek do antagonizmów Śląsk – Zagłębie? 

To przypadek. Pojawiają się różne miasta, a czasami tego wątku w ogóle nie ma. Ja akurat śmieję się z tych wszystkich – historycznych raczej – zaszłości, bo w Sosnowcu są sympatyczni ludzie. 

Kiedyś po „Cholonku” Pani Ruta Kubac powiedziała, że prawdziwy Śląsk jest w spektaklu Korezu, a nie w „Świętej wojnie”. Jak Pan postrzega ten region? Czy jest on raczej rodem z powieści Janoscha, z serialu o Hubercie Dwornioku, a może z filmu Rosy „Co słonko widziało”, w którym nawiasem mówiąc zagrał Pan właściciela lombardu? 

Każdy z tych Śląsków jest w tym niesłychanie niejednorodnym regionie. Ja pamiętam z dzieciństwa świat, którego – podobnie, jak tego ze wspomnień starszych ludzi – już nie ma. Jeszcze inaczej postrzegają ten region młodzi ludzie. Jest tutaj coś wyjątkowego. Znam go dość dobrze, zjeździłem go wzdłuż i wszerz, sporo rzeczy widziałem. To moje pozytywne myślenie o Śląsku bierze się stąd, że ja po prostu lubię Ślązaków. 

Skoro mówimy o Śląsku, nie sposób nie wspomnieć o Macieju Pieprzycy, absolwencie Wydziału Radia i Telewizji, w którego filmach gra Pan mundurowych. Jak się z nim pracuje? 

Pierwsza rola, jaką u niego zagrałem, to nie był akurat mundurowy, ale szef mafii. Nie wiem, czemu on mnie obsadza jako policjanta, bo chyba nie wyglądam na stróża porządku (śmiech). Maciek jest niezwykle wrażliwym, delikatnym i inteligentnym człowiekiem, który jednocześnie w pracy potrafi narzucić żelazną dyscyplinę. Poza tym jest niezwykle skromny i niesłusznie umniejsza swoją rolę. Myślę, że jeszcze niejeden raz zaskoczy nas jako reżyser. Zrobił już kilka bardzo dobrych filmów, ale najlepszy jeszcze przed nim. To będzie twórca wielkiego formatu. 

Wracając do Korezu – początek lat 90. to czas, kiedy w repertuarze pojawiają się „Emigranci” Mrożka i „Lekcja” Ioneski. Chciałbym zapytać o pracę nad pierwszym z przedstawień… 

„Emigrantów” zrobiliśmy u mnie w kuchni. Ponieważ wtedy występowaliśmy gościnnie, spektakl powstawał w mieszkaniu. Muszę tutaj wspomnieć o reżyserze Jerzym Królu – obdarzonym zacięciem pedagogicznym, uczciwym i rzetelnym człowieku teatru. Wiele osób twierdziło, że to była najlepsza realizacja tego dramatu, jaką widzieli. Przestaliśmy to grać, ponieważ spektakl się zestarzał. Krótko mówiąc – jest już nieaktualny. Gdyby Mrożek zechciał kiedyś jakoś uaktualnić dramat – w sensie rekwizytów, bo jest napisany genialnie – to kto wie…? 

A „Lekcja”? 

„Lekcja” będzie zawsze aktualna. Podczas grania dramatu Ioneski zawsze był taki dreszczyk podniecenia. Tam jest tyle niejednoznaczności, pokręcenia, dwuznaczności seksualnej… pamiętam panią – emerytowanego pedagoga – która chodziła na wszystkie nasze „Lekcje” i zawsze podczas tych przedstawień uśmiechała się lubieżnie… (uśmiech) 

Jest Pan kolejnym – po Karolinie Gruszce i Adamie Hanuszkiewiczu – aktorem, który nagrał audiobooka. „Prorok” to dość specyficzna literatura… 

Nie czytam takiej literatury na co dzień – to po prostu nie jest mój klimat. Ale skoro padła propozycja, by nagrać takiego audiobooka, to dlaczego miałbym się nie zgodzić? Pracowałem z ciekawymi ludźmi. Do tej pory podobno ta płyta świetnie się sprzedaje, od czasu do czasu ktoś podejdzie i powie: „Słyszałem, jak pan czyta…”. Jeżeli chodzi o tego typu przedsięwzięcia, to w Radiu eM z Anną Dymną czytaliśmy „Wizyty Aniołów” – w planach było wydanie na CD, ale nie wiem, czy udało się to zrealizować. 

A dubbing? Niektórzy twierdzą, że podczas tej pracy zwraca się uwagę nawet na sposób nabierania powietrza… 

Tak, bo „kłapnięcia” muszą się zgadzać. Inaczej się dubbinguje aktora, a inaczej bohaterów kreskówek, gdzie postacie są zupełnie zwariowane, mówią w najmniej oczekiwanym momencie, na dodatek zmieniając dynamikę głosu… tyle lat to już robimy i wciąż nas to bawi. 

Korez to jedyny teatr w regionie, który udostępnia swoją scenę licealistom… 

My w ogóle chętnie udostępniamy naszą scenę, bo wiemy, jak to jest, gdy człowiek coś tworzy i nie ma gdzie tego zaprezentować. Dlatego ten teatr jest otwarty dla wszystkich. 

Skąd pomysł na monodram? Należy zaznaczyć, że już kiedyś miał Pan do czynienia z tą formą [aktor w wieku 17 lat wystąpił zarówno w Zgorzelcu, jak i w Koszalinie, prezentując monodram na podstawie „Piersi” Philipa Rotha – przyp. TK] … 

Trzeba poczekać, aż trafi się na właściwy tekst. Nie trzeba robić nic przeciwko sobie. To był tekst napisany dla mnie, zgadza się z moim poczuciem humoru, jednym słowem – jest szyty dla mnie na miarę. Poza tym Tomek Jachimek ma dobre ucho i myślę, że jako autor nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. 

Czy Feliks Rzepka wypowiada kwestie, pod którymi mógłby się Pan podpisać? 

Tak, bo czasem są to moje kwestie, które sobie – za zgodą autora – dopisałem. Tak często bywa podczas powstawania spektaklu – zawsze można coś zmienić, jeśli nie jest to Mickiewicz. 

21 lutego w Korezie kolejna premiera – „Dwa” Jima Cartwrighta w reżyserii Roberta Talarczyka. Wiem, że jest już Pan po pierwszych próbach… 

Dla mnie jest to ciekawe z dwóch powodów. Po pierwsze – na scenie partneruje mi Grażyna Bułka, a występ u boku tak dobrej aktorki jest wielką przyjemnością. Po drugie – jesteśmy tylko we dwójkę i gramy kilkanaście postaci, co stanowi pewne wyzwanie. Na razie jest trochę za wcześnie, by powiedzieć coś więcej na ten temat.  

Na pewno będzie jeszcze okazja, by porozmawiać o sztuce Cartwrighta nieco bliżej premiery. Tymczasem życzę wielu wspaniałych ról, deszczu nagród i kolejnych – nie tylko osiemnastu, ale pięćdziesięciu właśnie – lat kierowania teatrem, skierowanym do tych, którzy „lubią ruszać mózgiem”. Dziękuję za rozmowę. 

Mirosław Neinert – znany również jako Mirosław Dyrektorowicz, „ojciec chrzestny” Teatru Korez. Pan Mirek w „Scenariuszu…” i „Kwartecie…” Schaeffera, Profesor w „Lekcji” Ionesco, AA w „Emigrantach” Mrożka, Dyrektor w „Homlecie” Celińskiego. Bywalcy pamiętają go jako Marca w „Sztuce” Rezy, Świętka w „Cholonku” Janoscha, Starego w „Balladach kochanków i morderców” Cave’a i Łukę oraz Ojca w „Niedźwiedziu. Oświadczynach” Czechowa. Był Chruszczowem w „Who killed Stalin” i Cyrylem w „Starej kobiecie…” Różewicza. Szerokiej publiczności znany jako Pietrzyk z „Fryzjera” i Cichoń w „Kryminalnych”. Twórca dwóch festiwali – Katowickiego Karnawału Komedii i Letniego Ogrodu Teatralnego. Jeden z Mikołajów w ubiegłorocznym konkursie „Dziennika Zachodniego” – nagrodą była maska wenecka. Prowadził w Teatrze Śląskim spotkanie z Januszem Głowackim, promujące antologię „5 i pół”, a w Kinoteatrze Rialto – jubileusze Jerzego Stuhra i Krzysztofa Zanussiego. Brał udział w debacie „Po marszu i co dalej”, prowadził aukcję koszulek na rzecz Skrawka Nieba Jacka Pikuły (w ramach akcji „Tiszert dla wolności”). Ciekawostka: był narratorem podczas 1. Festiwalu Prawykonań w 2005 roku. W ciągu dwunastu miesięcy, jakie minęły od premiery „Kolegi Mela Gibsona”, „spacyfikował” jako Feliks Rzepka kilka ogólnopolskich festiwali, zdobywając pierwsze nagrody.



Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
19 stycznia 2009