Etos metalowca

"Kochanowo i okolice" to wyreżyserowana przez Aldonę Figurę komedia o trudach bycia outsiderem na polskiej prowincji, o kompromisach, ale także o potrzebie zachowania wtasnej tożsamości.

To mógłby z powodzeniem napisać piewca uroków Polski B Przemysław Wojcieszek, ale autorem sztuki jest satyryk Przemek Jurek, niegdyś twórca "Kinote-atrzyka" w "Przekroju". Tuż przed wakacjami nie było chyba w Łodzi spektaklu budzącego większy entuzjazm na widowni. Bo to może nawet bardziej koncert niż teatr. Figura zmieniła scenę Teatru Powszechnego w salę prób radykalnego zespołu deathmetalowego Exterminator z Kotliny Kłodzkiej.

Mikrofony na statywach, zestaw perkusyjny, bateria świateł. Powoli schodzi się czwórka muzyków przebranych w skórzane portki i czarne koszulki rasowych metalowców i opowiada o tym, jak nie tak dawno dali dupy systemowi. Dawno stuknęła im trzydziestka, od lat nie mieli żadnego koncertu, więc żony i koledzy patrzą na nich podejrzliwie. Przecież metalowiec nie może pracować na co dzień w bibliotece czy w banku! Tymczasem u Jurka i Figury lider i wokalista Exterminatora

Marcyś (Mariusz Witkowski) tłumaczy się przed kolegami, dlaczego lubi grupę Kombii w oryginalnym składzie ze Sławomirem Łossowskim, perkusista Jaromir (Artur Zawadzki) idzie na udry z Makarem (Michał Maliszewski - bas), czy warto wystąpić na dożynkach w Kochanowie, Lizzy (Tomasz Piątkowski - gitara solowa) gorzko komentuje podupadłą kondycję zespołu. Normalność boli, banał kąsa. Opowieść ilustrują grane na żywo przez aktorów standardy rockowe i biesiadne. Zza kulis wyłaniają się na krótkie chwile jak świadkowie ich dylematów złe i dobre duchy: żona lidera, wójt, lokalna dziennikarka. Skandaliczny układ, na jaki muzycy z Exterminatora poszli z wójtem Kochanowa (w zamian za cykl występów na festynach wiejski politykier mami ich wizją stypendium dla "młodych" twórców i obietnicą supportowania grupy Kombii), tak naprawdę ma uzmysłowić im samym, że nie nic warto. Marcyś, Lizzy, Makar i Jaro bezwiednie dążą do zderzenia czołowego, chcą skończyć swoją zabawę z muzyką, zabić w sobie wiecznych chłopców. Bo życie to nie rockowa trasa, pełna fajerwerków, balang i posuwania nieletnich fanek, w realu właściwie cały czas spada się w dół, rezygnując z kolejnych marzeń. Dajemy z siebie tylko to, czego od nas chcą inni. Reszta - czyli to, co w nas autentyczne i niepokorne - idzie do zsypu.

Chłopaki z Exterminatora chyba już nie bardzo umieją grać, nie wierzą w siebie, ale kusi ich sama sposobność pokazania się ludziom. Ach, żeby ktoś im wreszcie bił brawo... I rzeczywiście podczas spektaklu oklaskujemy ich nie za ich własne kawałki - głośne, mroczne i szybkie "In the Mountains of Madness", ale za bosko szmatławe wykonania "Typa niepokornego" Stachurskiego, "Cheri Cheri Lady" Modern Talking, "Kolorowych jarmarków" i "Every Breath You Take". Puenta żenujących popisów Exterminatora jest jednak przewrotna. Choć generalnie zawsze idziemy na kompromisy, raz jeden w życiu trzeba się postawić. Zespół Marcysia ma w końcu trzy minuty deathmetalowej wolności: charkot, jazgot, speed. Wójta trafia szlag, prowincjonalna publiczność głupieje. Koniec? Skądże. Oto pracujący dorywczo z Kombii realizator dźwięku proponuje im wspólną trasę, bo na co dzień jest liderem metalowego Agressora. Marcyś i koledzy dostają od losu drugą szansę. Więc co się bardziej opłaca? Wierność sobie czy zgniłe kompromisy? Etos metalowca czy życiowy realizm? A może trzeba najpierw przejść przez czyściec, upokorzenie i wstyd, żeby coś w sobie naprawdę docenić.



Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna
16 sierpnia 2010