Fale. Rytm życia

Agnieszka Błońska podjęła się nie lada zadania, reżyserując "Fale" Virginii Woolf. Podobnie jak Paweł Dobrowolski, autor adaptacji i dramaturg spektaklu powstałego w Teatrze Ochoty. Powstał niezwykły traktat sceniczny na wiele indywidualnych głosów

Już sama pisarka stawia czytelnikowi duże wyzwanie, a "Fale" to utwór szczególnie w odbiorze trudny. Dzieło poetyckie, choć snujące narrację jakby żywcem wyjętą z prozy. Sześcioro bohaterów - Bernard, Susan, Neville, Jinny, Louis i Rhoda. Nie wiemy, czy przyjaciół, czy obcych sobie ludzi. Tak czy inaczej, wiele ich łączy. Wrażliwość i doświadczenia, choć rzecz jasna indywidualne, to jednakowo bolesne, bo intensywne. Historie ich losów splatają się w tak niezwykły sposób - na poziomie emocji. Możemy domniemać, że los nigdy ich z sobą nie zetknął.

Niemniej, na scenie wciąż przecinają się ich monologi, a nawet - postaci mogą je sobie nawzajem dopowiadać. O ile bowiem jesteśmy bohaterami własnego życia, to nietrudno doszukać się braterstwa z innym. Może biografią podobną. Co więcej, jakiś życiowy magnes sprawić może, że ciągnie nas - pewnie na pół świadomie - ku innym. Podobnym do nas odmieńcom. Nie ma bowiem już norm, wzorców wedle których należy bądź wolno podążać. Jesteśmy, stajemy się kimś wyjątkowym, oddzielamy się od świata, poszukując jednak uwagi i bliskości. Jako odmieńcy - z kimś nam bliskim. Filtrujemy własne doświadczenia. Każde z osobna, one nas ukształtowały. W czasie rzeczywistym oraz ex post. Najlepiej, bo najprościej, przez samych siebie. To bolesne doświadczenie bywa oczyszczające. Nadając świadomości własnemu ciału i duszy - stajemy się jeszcze bardziej kimś osobliwym, innym, pojedynczym.

Czas jednak odgrywa rolę kluczową. Odmierza postęp tego co w nas i tego co na zewnątrz. Stajemy się, aby błyskawicznie zniknąć. To zanikanie na scenie demonstrują nie tylko monologi bohaterów spektaklu, ale twarze pojawiające się w tle. Ilustrują ten niszczycielski postęp zanikaniem właśnie. Twarze z czasem tracą na szczegółach, ostrości, fragmentach, całych partiach, aż w końcu znikną. Zanim to jednak nastąpi, istniejemy poddając się rygorom czasu. Nieubłagalnego i rytm nadającego; powtarzamy szereg czynności, co sprawia, że jeszcze bardziej zdajemy sobie sprawę, jak mocno się redukujemy. Do gestów, rytuałów, regułek. Fala wzbiera, osiąga punkt kulminacyjny, opada. Ciągle. Słyszymy to w sobie i w tle zdarzeń obserwowanych na scenie. Wciąż.

To esencja życia czy tylko parawan, który jak tło otaczające scenę - czasem służące za ekran - ubezpiecza nas. Asekuruje na wypadek próby ingerencji innego, kogoś z zewnątrz. Przecięcia nie tyle już emocjonalnego, symbolicznego - lecz fizycznego. Jeśli coś dzieje się naprawdę, to wrze w naszych wnętrzach. W umyśle i całym ciele. To nieustannie będące w ruchu nasze potrzeby, pożądania, marzenia. Cały tygiel, zbiorowisko emocji i myśli.

Jakże trudno przyjrzeć się naszemu życiu z perspektywy widza, obserwatora. Jeszcze trudniej bywa z przyznaniem się do prawdy z naszym życiem niewzruszalnie związaną. Można skupić się na świecie mikro, najmniejszych formach życia w otaczających nas przyrodzeni. Zatracić się. Można też spojrzeć globalnie na mechanizmy, które warunkują wiele - wszystkie? - nasze decyzje.

Spektakl wyreżyserowany przez Agnieszkę Błońską uderza w widza siłą emocji, które wyrażają poszczególne postaci (znakomita Klara Bielawka, na co dzień aktorka stołecznego Teatru Dramatycznego, świetny Paweł Nowisz). Każdym ruchem i każdą sylabą, od poczęcia i narodzin, po zmierzch i zanikanie. Bo jedna jedyna doba staje się tu metaforą całego życia (indywidualnego i szeroko pojętego, w ogóle), uwzględniając poszczególne części dnia i nocy. Bohaterowie spektaklu odtwarzają najważniejsze sceny z życia, licząc że konfrontując się z nimi, dokonają diagnozy - jak i dlaczego. A może w duchu gdzieś krąży nadzieja, że wszystko to jest odwracalne?

Każdy taki akt jest rodzajem gwałtu, i to brutalnego, rozdrapywaniem ran, które rykoszetem uderzają w widza. Intensywnie i celnie. Boleśnie. Bo przecież, czy nam się to podoba, czy nie - analizujemy pojedyncze obrazy składające się na całe żywoty nie inaczej, niż przez pryzmat własnego życia. A spróbujmy czegoś bardziej dotkliwego i bezwarunkowo bardzo kosztownego, niż rozprawianie się z bagażem prywatnych doświadczeń i emocji. Kumulują się w nas, ale wybuchają dopiero w zetknięciu z tym, co dzieje się na scenie. Następuje bezlitosna terapia wstrząsowa, którą aplikują nam twórcy inscenizacji. Rytmiczna reakcja łańcuchowa. Mądra i emocjonalna, ważna i skuteczna. Więc to katharsis właśnie?

Rytm spektaklu jest niespieszny, a jednak dziewięćdziesięciominutowy seans mija błyskawicznie. Inscenizacja oszczędna w scenografię i narzędzia sceniczne, a jednak pełna i utkana z niezliczonej ilości elementów. Zdarzeń, rytmów, zgrzytów, słów. Pełnia życia. Co również ważne, może za sprawą Virginii Woolf, spektakl abstrahuje od bieżących wydarzeń, z którymi można by przecież zestawić narrację "Fal". Gładko i wprost. A jednak Błońska i Dobrowolski objęli inną ścieżkę. Na szczęście, bo kiedykolwiek byśmy w przyszłości obejrzeli ten spektakl - w niczym nie straci na ważności. Przecież i sama powieść to dzieło sprzed stulecia.



Krzysztof Ratnicyn
http://kultura.wp.pl
12 kwietnia 2013
Spektakle
Fale