Fenomen Montowni

Zaczęło się od "Zabawy" - tej Mrożkowskiej. Trwa - dzięki zabawie. Tej dosłownej. Tylko prawdziwy "fun" i radocha ze wspólnych występów były w stanie przez 13 lat utrzymać w stałym składzie zespół bez siedziby i dotacji.

Tylko gwarancja podszytej jakimś moralitetowym "ale" rozrywki, pozwoliła Montowni wychować i zatrzymać przy sobie rzesze fanów. Za Rafałem Rutkowskim, Maciejem Wierzbickim, Adamem Krawczukiem i Marcinem Perchuciem publiczność podążała cierpliwie niezależnie od miejsca, w którym przychodziło im grać: czy to na profesjonalnych scenach Teatru Buffo, Powszechnego, Nowego, Małego, Studio, Collegium Nobilium, czy to na basenie, w piwnicy klubokawiarni albo na Dworcu Centralnym. 

Jako pierwsi wystawili pod opieką Agnieszki Glińskiej "Testosteron" Andrzeja Saramonowicza. Przy ich szalonym spektaklu gwiazdorska superprodukcja filmowa jest tylko smętnym snuciem się po łąkach i zagrodach. Autorzy jednego z najbardziej kasowych, ostrych i mizoginicznych spektakli ubiegłej dekady pokazali niedawno swoją miękką, sentymentalną podszewkę. Z Piotrem Cieplakiem przygotowali "Utwór sentymentalny na czterech aktorów", bardzo osobisty spektakl "na korbkę i sznurek", w którym opowiedzieli o swoich małych fobiach, dziwactwach, nadziejach. 

Mimo sukcesów i nagród, nigdy nie czuli się beniaminkami krytyki. Mogliby prowadzić dla reszty środowiska teatralnego zajęcia z luzu i autodystansu. Próbując zgadywać tytuły przyszłych recenzji, obstawiali zwykle: "I po kiego grzyba to wszystko?" (lub nieco mocniejsze formy). Swoje popisy sceniczne częściej nazywają "kicaniem" niż grą. Są specjalistami od sytuacji kryzysowych: zawsze w formie i w gotowości.



Joanna Derkaczew, gw
Metro
30 maja 2009