Festiwal rozpoczęty

Międzynarodowy Festiwal "Zdarzenia" im. Józefa Szajny rozpoczęty. Pierwszy dzień upłynął pod znakiem etiud kończących poprzedzający festiwal warsztat "Know how", prezentacji pierwszych konkursowych projektów, pompatycznego (a jednak!) przedstawienia poświęconego Józefowi Szajnie "Śmierć jest we mnie" oraz nocnego śmiechu przez łzy w warszawskiej "Taksówce".

Nim jednak wkroczyliśmy w ten „zdarzeniowy” konglomerat, przywitała nas milcząca konferencja prasowa poprzecinana peanami na cześć organizatorów, które wygłosili… sami organizatorzy. Pan Prezydent miasta Tczew oczywiście nie mógł przybyć. Poza tym okrągłe zdania z ust jurorów o twórczości Szajny, nota bene, do obłędu ogólnikowe i pozbawione jakiegokolwiek cienia subiektywizmu, nie stworzą dobrego gruntu do późniejszego dialogu. Takie zaczynanie dyskusji jest jednocześnie jej końcem. Warto byłoby o tym pamiętać podczas „Nocnych rozmów artystów”, jakie odbędą się w najbliższym czasie. Dialog to podstawa – nie tylko ten sceniczny. 

Na szczęście, wraz z upływem drogich godzin festiwalowych robiło się coraz lepiej. Lepiej jednak nie znaczy dobrze. Etiuda w realizacji Fabio Omodei (włoskiego reżysera, tegorocznego jurora „Zdarzeń”) była raczej zaprzeczeniem nazwy projektu warsztatowego „Know how”. „I don’t know how” – zdawały się głosić ze sceny nieustawione, wrzaskliwe głosy, toporne ciała oraz kulejący rytm całości scenicznego projektu. Od razu lepiej zrobiło się, gdy wszystko dobiegło końca i przebrzmiały niezbyt ochocze oklaski. Aktorzy zaś na scenie bawili się świetnie. 

W odmienny klimat wprowadził odbiorców zupełnie inny projekt warsztatowy – trójkondygnacyjna instalacja Kasi Zawistowskiej. Papierowo–foliowe cudo uzupełnione ciekawą grą świateł i muzyki wciągnęło nas w około dwudziestominutowy, fantastyczny rejs „wyobraźnią wyzwoloną”. Performerzy wpleceni w tę interdyscyplinarną całość zostali pochłonięci przez sobie tylko wiadomy cel powtarzających się działań. Ich obecność w tej trzypiętrowej konstrukcji raz aktywna, to znów zupełnie bierna przekształcała i dookreślała zastaną przestrzeń. Projekt to był bardzo dobry, raz - ze względu na dopracowanie techniczne, objawiające się w obrazowości tego przedsięwzięcia, dwa - zadające pytanie o specyficzny rodzaj interakcji człowieka–artysty nie tyle w przestrzeni, co z przestrzenią. Pytanie wreszcie o to, czy budujemy przestrzeń wokół siebie, czy też jesteśmy jej budulcem. 

Niewątpliwie już te powyższe doświadczenia artystyczne mogłyby zamknąć dzień festiwalowy. Tymczasem pierwszy dzień nie dobiegł do połowy. Trudno w tej gorączce ciągłych przemieszczeń siecią ciągłego dziania się festiwalowego nie stracić żadnego wydarzenia, bo też i nie o to chodzi. Formuła „Zdarzeń” nie zakłada ciągłego uczestnictwa, wręcz przeciwnie – to ciągłe wpadanie i wypadanie, nieustanna wędrówka miastem i obserwacja, to może też dziwna i psychodeliczna podróż zakamarkami miejskimi. Tczew pełen jest zakamarków, miastem, które przez kilka dni rozkwita to tu, to tam nieoczekiwanymi zajściami, uroczymi instalacjami, w które, jako przechodnie, możemy ciągle wkraczać. Z tych też założeń wyrósł projekt „Fluoball” – pierwsza konkursowa instalacja autorstwa dwóch studentek ASP w Poznaniu: kompozycja plastyczna złożona z kilkuset podwieszonych kul w przejściu nad chodnikiem pomiędzy dwoma budynkami. 

Pierwszy pokaz teatralny, kwalifikujący się do konkursu, rozpoczął się dopiero po zmierzchu. Publiczność stała się świadkiem ekspresyjnego performancu dwóch polskich aktorek – Marzeny Krzemińskiej i Magdaleny Ptasznik. Przedstawienie grane w angielskiej wersji językowej – co również budzi zastrzeżenia i stawia pytanie o powód takiej decyzji – tak naprawdę nie wniosło niczego nowego i nie było tym mocnym i bolesnym uderzeniem, o co zapewne chodziło autorkom. Forma nagości, krzyku i brutalnego gestu powoli traci swą moc rażenia, jest jakby echem dźwięku, który całą siłą rozbrzmiał falą brutalizmu w latach 90., nie szokuje już i nie dotyka tak dotkliwie jak kiedyś. Zabrakło zatem tu czegoś, co by sprawiło, że w pasji wykrzykiwany, powtarzający się monolog: „My body is my freedomm, my freedomm is my body” nie brzmiał jak zacinająca się agresywna płyta, ale był uderzeniem szokowym z prawdziwego „zdarzenia”. „Two beautifull polish artists” to uderzenie, które nie boli. To też dowód na to, że metaartystyczny wątek tematyczny w teatrze współczesnym wciąż nie traci na aktualności. Jednak cały czas należy szukać nowych form wyrazu, by nie popaść w powtarzalność. Znieczuliliśmy się już bowiem na nagość, krzyk i dezintegrację w teatrze. 

Ostatnim, późnowieczornym przedstawieniom również należy poświęcić pare słów. Mająca swą premierę w dniu wczorajszym sztuka Teatru Korzenie „Śmierć jest we mnie” wprowadziła w cykl tematyczny poświęcony Józefowi Szajnie na tegorocznej edycji festiwalowej. Spektakl, bazując na słowie, opowiedział historię człowieka pozbawionego swego człowieczeństwa a sprowadzonego do numeru obozowego 18729. Życie Szajny, które wciąż ocierało się o śmierć, zostało jakby skażone jej bakcylem w sposób jednak pełniejszy, bardziej dojmujący niż zwykłego człowieka, w sposób graniczący z niezwykłym wtajemniczeniem, konszachtem… Chciałoby się powiedzieć - tańcem ze śmiercią, który chciał prowadzić, ale ten motyw wydaje się zbyt oczywisty. Nie przeszkadzało to jednak autorom przedstawienia użyć go kilkakrotnie. Tak samo, jak kilku innych fraz brzmiących w uszach Polaków w sposób już tak oczywisty, że aż banalny - „Ludzie ludziom zgotowali ten los” to cytat dobry na temat lekcji polskiego w gimnazjum, a nie puenty zamykającej jedną ze scen przedstawienia. Za dużo słów, za dużo dających się wprost odkodować polskich nut, za dużo wreszcie dosłowności i ten nieszczęsny patos w zamian za dreszcz emocji. Jubileuszowa edycja miała obejść się bez brązowienia i wiekopomnych słów. Wyszło inaczej, bo być może nie da się obecnie inaczej. Być może to jeszcze nie czas na takie słowa. 

Przedstawienie kanadyjskiego Teatru Korzenie zostawiło nas w późnych godzinach wieczornych z przeświadczeniem, że lepiej już nie będzie. Tymczasem nocny spektakl warszawskiego zespołu Studio Teatralne Koło „Taksówka” wyprowadził nas z tego błędu. Zostaliśmy przeniesieni w półtoragodzinną podróż warszawską taksówką w dniu Wigilii, którą spieszą podróżni na kolację wigilijną, na zakupy do hipermarketu, do żony ze spotkania z kochanką, do pustego mieszkania lub w szczere pole, by raz na zawsze ze wszystkim skończyć. Na przedstawienie złożył się świetny scenariusz, niebanalna scenografia złożona z taksówki realnej wielkości oraz mistrzowskie aktorstwo. W kontekście powyższych wydarzeń pierwszego dnia przedstawienie podkreślało swoją obecnością na „Zdarzeniach” jego szeroką rozpiętość tematyczną i formalną.  

Pierwszy dzień, niezwykle owocnie zakończony pod względem teatralnym, zaostrzył apetyt na kolejne „zdarzenia”, których, spoglądając na program festiwalu, niewątpliwie nie zabraknie. Szczególnym zainteresowaniem w tym roku cieszą się przedsięwzięcia konkursowe, wśród których po raz dziesiąty zostaną wyłonione nagrody w kategorii teatru i sztuk plastycznych. Zatapiamy się zatem już od rana w wir festiwalowych atrakcji, by pozostać w nm do późnych godzin nocnych.



Małgorzata Bryl-Sikorska
Dziennik Teatralny
4 września 2009