Finałowy Mozart pod chmurką

Pokazany na zakończenie XXIV Festiwalu Mozartowskiego "Czarodziejski flet" w reżyserii Jerzego Lacha (od dwóch lat dyrektora Warszawskiej Opery Kameralnej) to widowisko plenerowe obliczone na ogromną widownię. I tak było. Mimo iż w dniu premiery zawiodła pogoda i lunął deszcz, to jednak nie zawiodła publiczność umieszczona na dziedzińcu Pałacu Wilanowskiego bez zadaszenia, po prostu pod chmurką. Mimo to chyba wszystkie miejsca były zajęte, co świadczy o tym, iż publiczność spragniona jest tzw. wysokiej sztuki. Co prawda "wysokość" tej plenerowej inscenizacji mierzy się innymi kryteriami niż przedstawienie operowe na teatralnej scenie w budynku Warszawskiej Opery Kameralnej.ì

Spod znaku kielni

Ta plenerowa wersja inscenizacyjna Jerzego Lacha zdecydowanie różni się od wersji Ryszarda Peryta. Przede wszystkim celem i charakterem. Tu priorytetowo potraktowana została część wizualna przedstawienia. Fasada Pałacu w Wilanowie, przy której zamontowano scenę, stała się naturalną scenografią przedstawienia, w której fundamentalną rolę pełniły światła. To właśnie światła budowały coraz to inną rzeczywistość, w jakiej przebywali bohaterowie. A fasada pałacu okazała się znakomita do takiego zabiegu. Bo już sama jej architektura jest ozdobą spektaklu, a do tego doszły jeszcze projekcje świetlne przenoszące widza w różne miejsca i klimaty. Urocze były wyczarowane światłem fruwające ptaki przysiadające na gzymsach, a także drzewa, kwiaty itd., itd.

Natomiast nie widzę potrzeby nadmiernego eksponowania symboliki masońskiej. Bo właściwie czemu miałoby to służyć? Autor libretta "Czarodziejskiego fletu", Emanuel Schikaneder, w tekście zawarł elementy masońskie, ale nie one stanowią główny trzon opowieści. Natomiast wykorzystywanie tego dzisiaj i nadinterpretowanie każe zastanowić się nad intencją, jaka przyświecała reżyserowi. Tym bardziej że Jerzy Lach w jednym z wywiadów prasowych przed premierą powiedział, że jego spektakl wykorzysta metafizyczne, a także masońskie akcenty, które są w nim ukryte. Pytam więc: w jakim celu? Promocji środowiska wolnomularzy? Bo nie znajduję tu żadnego uzasadnienia artystycznego.

Spektakl od strony muzycznej niesie sporo zastrzeżeń. Choć trzeba powiedzieć, że mimo niesprzyjających warunków śpiewacy - głównie panie, bo z panami gorzej - wspaniale poradzili sobie z przeciwnościami. Zwłaszcza Aleksandra Resztik (Królowa Nocy), Anna Mikołajczyk (Pamina), Justyna Stępień (Papagena). Tamino Aleksandra Kunacha głosowo wypadł dobrze, ale kostium miał fatalny. Tamino w obcisłych, czarnych, skórzanych spodniach wygląda, jakby przed chwilą zsiadł z motocykla. Współczesne kostiumy zupełnie nie korespondują ani z librettem, ani też z miejscem prezentacji spektaklu. Osobną sprawą jest złe nagłośnienie i czasami zniekształcony głos z powodu złego użycia mikroportów. Mam też wątpliwości, czy śpiewacy mieli wizualny kontakt z dyrygentem. Ruben Silva dyrygujący orkiestrą znajdował się w zbyt dużej odległości od śpiewaków.

Prezentowanie przedstawień operowych w plenerowych przestrzeniach to nic nowego, tak dzieje się na świecie, a także w kilku miastach w Polsce. Nie miałabym nic przeciwko temu również w przypadku Warszawskiej Opery Kameralnej, pod dwoma wszakże warunkami: dbałości o stronę muzyczną spektaklu i traktowanie jej priorytetowo w stosunku do wizualnej strony spektaklu. A drugi warunek dotyczy utrzymania w repertuarze festiwalowym wersji prezentowanej na scenie teatralnej. Bo coś mi się wydaje (obym się myliła), że ta plenerowa inscenizacja "wykosiła" już na zawsze przepiękną, mądrą i wysoce artystyczną inscenizację "Czarodziejskiego fletu" Ryszarda Peryta (reżyseria) i Andrzeja Sadowskiego (scenografia).

Gender w operze

Byłoby niepowetowaną szkodą, już nie tylko dla Festiwalu Mozartowskiego, ale w ogóle dla polskiej kultury, usuwanie w niebyt tamtej inscenizacji. Zdaję sobie sprawę z tego, iż czas wymusza zmiany w obsadach solistycznych, ale to nie oznacza, że trzeba zmieniać kształt myśli inscenizacyjnej. No, ale powiedzmy, że gdyby w miejsce "starej" doskonałej inscenizacji wprowadzono nową, jeszcze doskonalszą, to można zrozumieć owe zmiany. Ale tak nie jest.

W ubiegłorocznym festiwalu zlikwidowano spektakl "Cosi fan tutte" Peryta i Sadowskiego, a w to miejsce wprowadzono zmienioną wersję inscenizacyjną tej opery w reżyserii Marka Weissa. Każdy z nich mówi o czym innym. Dla przypomnienia: inscenizacja Peryta doskonale współgrała z muzyką Mozarta, librettem, jego klimatem i ogólną wymową tej opery, której akcja rozgrywa się w Neapolu w XVIII w. i prezentuje zabawną intrygę w stylu opery buffa. Marek Weiss natomiast dokonał reinterpretacji dzieła Mozarta z pozycji ideologii genderowej. Akcję przeniósł w lata 20. i umieścił w domu publicznym (rozpusta, obscena, wątki lesbijskie i homoseksualne, narkotyki itd.).

Tu i teraz

W tegorocznym festiwalu także dokonano zamiany. W ramach tzw. odświeżania przygotowano nową inscenizację "Uprowadzenia z Seraju" w reżyserii Eweliny Pietrowiak. Po dotychczasowej wersji autorstwa Ryszarda Peryta (inscenizacja) i Andrzeja Sadowskiego (scenografia) nie pozostało śladu. Swoją drogą ciekawe, co stało się ze wspaniałymi dekoracjami i fantastycznymi kostiumami.

Ewelina Pietrowiak uwspółcześniła operę Mozarta aż do przesady. Akcję umieściła w realiach współczesnej Turcji, bohaterów wyposażyła w broń Kałasznikowa, a tureckim kobietom kazała palić papierosy (czy to ma być symptom nowoczesności Turcji czy znak "równościowej" ideologii?). Łazienkowa scenografia i biała podłoga nie tworzą żadnego klimatu. Zaś bezgustowne kostiumy, które z niczym nie harmonizują, a nierzadko wprost śmieszą, tak jak za ciasne "ubranko", zwłaszcza marynarka Belmonte przypominającego chłopaka z przedwojennego warszawskiego Kercelaka. W tej roli Tomasz Krzysica, świetny głosowo w swym jasnym tenorze, szkoda tylko, że tak fatalnie wystrojono tego znakomitego śpiewaka. Zachwytu nad kostiumem Konstanzy także nie ma, ale za to Sylwia Krzysiek w partii Konstanzy prezentuje ładnie wybrzmiewający głos. Spektakle Ryszarda Peryta utrzymane były w konwencji przybliżającej dzisiejszemu widzowi ducha teatru osiemnastowiecznego, w którym mógł bywać sam Mozart i dla którego pisał swoje mistrzowskie dzieła. Nie znajduję żadnego powodu, dla którego istniałaby konieczność eliminowania tych dzieł i wprowadzania w to miejsce realizacji tzw. unowocześnionych. Bo jak widać na podanych przykładach, owa "nowoczesność" odbiera wspaniałym dziełom ich charakter, zubaża je artystycznie i zniekształca ideę Festiwalu Mozartowskiego.



Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
28 lipca 2014
Spektakle
Czarodziejski flet