Gala w pantoflach

„At-Home Gala", zorganizowaną przez Metropolitan Opera w sobotę 25 kwietnia, trudno oceniać w kategoriach artystycznych. Było to jednak niezwykłe wydarzenie, trafiające do serc melomanów na całym świecie.

Dyrektor MET Peter Gelb zapowiedział na początku, że nastąpi zmiana w układzie gali, ponieważ są kłopoty techniczne z połączeniem się z Piotrem Beczałą, który znajduje się „na końcu świata", w polskich górach (dokładnie w Żabnicy w Beskidzie Śląskim). Nie pojawiła się zapowiadana Anna Netrebko. A jednak tych problemów technicznych było wyjątkowo mało jak na tak potężny projekt łączenia się „na żywo" z około 40 artystami, znajdującymi się w swoich domach w USA, Kanadzie i wielu krajach Europy od Gruzji po Francję. Świetnym pomysłem było błyskawiczne przeskakiwanie przez ocean za pośrednictwem Skype'a i zapowiadanie występu kolejnego śpiewaka (lub pary artystów) przez osobę, która występowała wcześniej. Został w ten sposób stworzony łańcuch serc. Wiadomo przecież, że wszyscy ci artyści się znają i podczas tej gali nie dało się wyczuć ani na moment jakiejś zazdrości, rywalizacji, która towarzyszy śpiewakom operowym podczas wielu lat kariery. Tu przede wszystkim wyczuwało się serdeczność i radość wiążącą się ze spotkaniem, ale także wzruszenie. Bardzo miłą, wręcz rodzinną atmosferę stworzył dyrektor generalny Peter Gelb, który przecież jak każdy szef musi liczyć
straty, a one sięgają już około 60 milionów dolarów, ponieważ okres otwierania teatrów jest wciąż przekładany. MET odwołała wszystkie spektakle do końca sezonu i rozpoczęła zbiórkę pieniędzy, a Gelb zrezygnował ze swojej pensji wynoszącej prawie półtora miliona dolarów. Opera nie płaci pensji orkiestrze i chórowi. Sytuacja jest dramatyczna jak w większości instytucji artystycznych.

Słowo „gala" niezbyt pasuje do wydarzenia, którego byliśmy świadkami, ale organizatorzy sprytnie napisali „at-home". Był to przecież koncert bez precedensu. Wielu melomanów wspomina galę na stulecie MET, która trwała 11 godzin. Tam były: złoto, brylanty, fraki i piękne suknie. Tu wielkie gwiazdy, podziwiane divy jak Diana Damrau, Elīna Garanča czy Aleksandra Kurzak nie miały na sobie kolii, przepięknych kreacji, teatralnego makijażu i fantastycznych fryzur. Równocześnie mógł się zdziwić ktoś, chcący zajrzeć do wnętrza najsłynniejszych śpiewaków świata, ponieważ w zdecydowanej większości pokazano nam fragment pokoju z książkami w tle albo nawet kawałek kuchni. Artyści byli ubrani może trochę lepiej niż domowo, ale na pewno nie wieczorowo. I to właśnie spowodowało, że była to pierwsza w historii gala w pantoflach, a domowa atmosfera sprawiała, że poczuliśmy się częścią wielkiej operowej społeczności.

Ogromne wrażenie zrobiła cudowna para śpiewaków: Aleksandra Kurzak i Roberto Alagna. Rozbawili mnie do łez, wykonując brawurowo duet z „Napoju miłosnego" Donizettiego. Do akcji wystarczyły proste rekwizyty takie jak butelka, trzymana do góry nogami partytura czy drabina przy biblioteczce, na którą w pewnym momencie wszedł słynny tenor.

Piotr Beczała powitał nas z ładnego pokoju z kominkiem w swoim górskim domu i zaśpiewał z właściwą sobie klasą arię „Recondita armonia" z I aktu „Toski" Pucciniego. Cavaradossi maluje w rzymskim kościele obraz jasnowłosej Marii Magdaleny, który nagle zmienia na wizerunek swojej ukochanej śpiewaczki Florii Toski.

Dla mnie ogromnie przejmujący był śpiew Isabel Leonard, mezzosopranistki z Nowego Jorku, laureatki dwóch nagród Grammy. Wykonała bez podkładu „Somewhere" z „West Side Story" Leonarda Bernsteina. Kiedy śpiewała „Pewnego dnia przyjdzie czas dla nas, czas razem... Pewnego dnia, gdzieś odnajdziemy nową drogę życia" - trudno było się nie wzruszyć. Sama artystka również nie kryła swoich emocji. Ten śpiew, nie zakłócany przez nagranie, czysty i wolny był najwspanialszym przesłaniem tego wieczoru. Czekamy z niecierpliwością na możliwość współodczuwania z artystami w teatrze.

I gdzieś tam się spotkamy.



Krzysztof Korwin-Piotrowski
ORFEO
28 kwietnia 2020