Gdzie ten pożar?

Kiedy patrzymy na płomień, widzimy nie fizykochemiczny proces, ale symbol strachu połączonego z fascynacją. Czy możemy jednak powiedzieć szczerze, że boimy się ognia? Teraz, gdy mamy możliwość szybkiego powiadomienia straży pożarnej, wszędzie są gaśnice (jak ta na przykuwającym wzrok plakacie do spektaklu autorstwa Mirosława Adamczyka), zabezpieczenia, ostrzeżenia. Coraz więcej otaczającego nas świata jest ognioodporna. Mamy coraz więcej kontroli nad światem, naturą, żywiołem.

Ogień ma właściwości oczyszczające. Bez niego nie ma nas – przynajmniej nie istnielibyśmy w naszym obecnym kształcie. W tym do ognia podobny jest teatr, który często na warsztat bierze zło, przemoc, władzę. Bojaźń, drżenie, oczyszczenie. Znamy to ze szkoły. Obok cyfrowej inwigilacji i ubolewania nad zanikiem czytelnictwa głównym tematem spektaklu Marcina Libera jest właśnie strach. W inscenizacji dramatu Marcina Cecki, inspirowanego powieścią Brada Bradbury'ego, strach bohaterów jest tak wyraźny, że niemal namacalny. Strach przed obnażeniem, przed uwięzieniem, śmiercią, bólem fizycznym. A z drugiej strony przed byciem nikim, samotnością i bólem wewnętrznym.

To oczywiście ważne tematy, jednak w spektaklu Libera i Cecki są one wyszyte zbyt grubą nicią. Już po pierwszych 10 minutach spektaklu każdy widz domyśli się, że chodzi o walkę między tymi, którzy chcieliby z nas zrobić szarą, jednomyślną masę, a tymi, którzy są piewcami różnorodności. Zupełnie niepotrzebnie te deklaracje w dosłowny sposób padają z ust aktorów – są one dość czytelne już w samej akcji. Przez to całość staje się zbyt przygniatająca. Tekst Marcina Cecki jest tym ciekawszy, im bardziej odchodzi od książki. Im bardziej wchodzi w abstrakcję i symbol – tym jest ciekawiej. Gdy zbliża się do eseju, deklaracji politycznej – robi się sztywno i szkolnie.

Są jednak w spektaklu sceny bardzo dobre. Jak na przykład ta, w której Jakub Mróz śpiewa uwięziony w metalowej klatce. To kolejna (po Faraonie) bardzo dobra, choć mała, rola tego aktora. Androginiczny Mróz stoi na uboczu, ale to on jest wodzirejem, przewodnikiem po tym piekle. W klatce towarzyszy mu autor muzyki do spektaklu – MNSL czyli Filip Kaniecki. Muzyka momentami męcząca, przytłaczająca surową scenografię Mirka Kaczmarka. Stworzył on na potrzeby spektaklu białe, sterylne niemal wnętrze książki, z której wysypała się część liter. Szczególnie w drugiej połowie scenografia robi wrażenie.

Mocnym atutem inscenizacji są aktorzy. Rewelacyjna (jak zawsze) gra Doroty Androsz i Piotra Biedronia, świetny w finale Michał Jaros jako alpinista. No i „brzydka", komiczna Katarzyna Figura, ucharakteryzowana zdaje się na komunistycznego dyktatora. Monochromatyczne, nowoczesne kostiumy, które zaprojektowała grupa Mixer, dopełniają scenografię. Momentami miałam wrażenie jakbym oglądała czarnobiały film. Jedynie jaskrawożółte elementy strojów strażaków odcinają się od powszechnej szarości. Kostiumy jeszcze bardziej podkreślają przesłanie powieści Bradbury'ego. Podkreślają unifikację, zanik niezależności, paraliż myślowy spowodowany strachem. Dobry występ dała Katarzyna Z. Michalska jako Klarysa. Szczególnie po nałożeniu maski luchadora. Gdy jej ciałem targają konwulsje, z siedemnastoletniej dziewczynki, uosabiającej w powieści dobro, staje się przerażającym cyborgiem. Najbardziej emocjonująca scena spektaklu to ta, w której Dorota Androsz jako Mildred/Linda przebiera się w pluszowego różowego misia i popełnia samobójstwo zawijając się w wielki foliowy worek. W inscenizacji znalazło się jednak zbyt wiele finałów, zbyt wiele środków wyrazu zostało użytych, by wyrazić proste przesłanie. Czułam się przytłoczona i podczas spektaklu kilka raz przeszło mi przez myśl pytanie – co oni jeszcze wymyślą. Tego wszystkiego starczyłoby na kilka spektakli.

W czasie sztuki dwa razy naprawdę się bałam – podczas scen samobójstwa Mildred/Lindy oraz Montaga. Do wyczekiwanej realizacji zasady trzech zabrakło jeszcze jednego momentu, w którym bym się bała – pożaru. Obiecano nam fajerwerki i emocje, a otrzymaliśmy tylko dużo krzyku i dymu. Reżyser, Marcin Liber, w wywiadzie dla Gazety Wyborczej powiedział: „Tak, rzeczywiście. W spektaklu będzie ogień. Żywy ogień." Na proscenium stał kominek z tlącym się ledwie płomieniem. Katarzyna Figura oblewa się benzyną, wydawałoby się, że za chwilę podpali stos książek. Nie robi tego jednak, lecz pozostawia widownię w zawieszeniu. Czy to świadomy zabieg, czy względy bezpieczeństwa? Czy autorzy chcieli nam coś przekazać? W spektaklu nie płonie ani jedna książka. Jak to odczytać?



Katarzyna Gajewska
Dziennik Teatralny Trójmiasto
20 lutego 2016
Spektakle
Fahrenheit
Portrety
Marcin Liber