Głowa wysoko podniesiona
Gdyby w polskiej literaturze nie pojawił się Janusz Głowacki, trzeba by go wymyślić. Bo jest jej potrzebny jak sole trzeźwiące. Głowacki odniósł wielki międzynarodowy sukces jako dramaturg; sukces, jakiego nie odniósł żaden inny polski autor piszący dla teatru. Słusznie nasza literatura szczyci się swoim teatralnym dorobkiem, ale jednak międzynarodowa sława i uznanie, jakie zdobyli Stanisław Ignacy Witkiewicz czy Witold Gombrowicz, należą do kategorii niszowych, a twórczość Sławomira Mrożka nie przekroczyła granic Europy. Natomiast to, co dla nas najważniejsze, czyli dramaty romantyków, uwagi świata nie zwracały i nie zwracają. Tymczasem sztuki Głowackiego były i są wystawiane zarówno na prestiżowych scenach w Stanach Zjednoczonych, jak i w Londynie, Moskwie i wielu innych miastach europejskich, ale też w Teheranie, Tajpej i Sydney. A całkiem niedawno - to ciekawostka - chęć inscenizacji jednej z jego sztuki zgłosił teatr z... Syrii.Nic więc dziwnego, że krytyk teatralny (prosi, na przekór dzisiejszym obyczajom, żeby tak ją określać) Elżbieta Baniewicz napisała książkę o dramaturgicznym dorobku Janusza Głowackiego - "Dżanus. Dramatyczne przypadki Janusza Głowackiego" - przy okazji zahaczając też i o jego prozę czy felietonistykę.
WRAŻLIWY CYNIK
Z teatrem Głowacki był związany od zawsze taki wniosek nasuwa się sam, jako że bratem jego matki był bardzo kiedyś popularny aktor Kazimierz Rudzki. Więc teatr musiał i być obecny w życiu rodzinnym. I musiał się wydawać młodemu człowiekowi łatwą drogą do sławy i niezłych zarobków. Został więc studentem szkoły teatralnej. Dzisiaj na pytanie, dlaczego zdawał tam egzamin, odpowiada krótko: "Matka mi kazała". Przetrwał w PWST rok i został usunięty. Za co? - Za brak talentu i cynizm. Za sam brak talentu się nie wyrzuca, co łatwo sprawdzić - mówi. Literaturze polskiej wyszło to na dobre. Trudno bowiem wyobrazić sobie, by Głowacki stał się tak wybitnym aktorem, jak jest pisarzem. Zbyt jest zamknięty w sobie, by co wieczór otwierać się na scenie przed widzami. Zbyt też mocno się pilnuje, by ukryć swoją wrażliwość, choć dla bystrych obserwatorów jest ona łatwa do odkrycia. Kazimierz Kutz z upodobaniem powtarza, że Głowacki za maską ironisty i cynika ukrywa wrażliwość małej dziewczynki.
Ta ukrywana wrażliwość połączona z niezwykłą umiejętnością obserwacji i analizy tego, co go otacza, stały się podstawą jego pisarstwa. Uniwersytecka polonistyka, którą ukończył, i erudycja, którą raczej się nie popisuje, choć często cytuje z pamięci frazy swoich ulubionych pisarzy, stworzyły solidny fundament tej podstawy. Jego erudycja jest też widoczna w częstych nawiązaniach czy tylko w aluzjach do wielkich dzieł światowej literatury. Już w latach 60. jeden z reportaży Głowackiego miał w tytule Lafcadia, bohatera "Lochów Watykanu" Andre Gide'a, inny był parafrazą głośnej sztuki Petera Weissa o Maracie, a w następnych dekadach powtórzył ten chwyt w opowiadaniach (np. "Raport Piłata") i sztukach (m.in. "Antygona w Nowym Jorku"). Sama erudycja to jednak za mało - karmiona tylko nią twórczość byłaby akademickim ćwiczeniem, a twórczość Głowackiego żyje i jest mocno osadzona w rzeczywistości, bo pisarz ma wyśmienity słuch do języków, którymi mówi nasz świat - do nowomowy, środowiskowych slangów, mowy potocznej, do tego, jak te języki kształtują i fałszują obraz świata. Ta umiejętność słuchania i podsłuchiwania dostarczyła mu pisarskich narzędzi, których używa od początku, bo nie można osiągnąć w literaturze wybitności, nie dysponując własnym językiem. To dzięki niej furorę zrobiły w latach 70. tomy jego pierwszych opowiadań czy później np. powieść "Moc truchleje", która w prostej fabule pokazała siłę politycznego zakłamania i manipulacji ludźmi. Ten językowy słuch sprawił, że Głowacki był też i jest mistrzem filmowych i scenicznych dialogów.
WESOŁY MĘDRZEC
Jeśli do tych umiejętności dołożymy niewątpliwy i do niedawna rzadki u polskich pisarzy zmysł marketingowy, to otrzymamy obraz pisarza kompletnego, jednego z pierwszych w PRL, który był przygotowany do światowego życia i który świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co wtedy wiedzieli pisarze zachodni: że sama literatura, nawet najlepsza, to za mało. Dobrze jest, jeśli stoi za nią przykuwająca uwagę postać autora. I tu Głowacki wykorzystał to, że po studiach pracował w redakcji warszawskiego tygodnika "Kultura". Pisał tam reportaże czy rewelacyjne felietony i wreszcie tam zaczął publikować pierwsze opowiadania. Stopniowo stawał się jedną z najbardziej wyrazistych postaci polskiego życia literackiego drugiej połowy lat 60. i następnej dekady oraz najbardziej rozpoznawalnym autorem "Kultury", zwłaszcza po słynnej sprawie Chałup. Otóż Głowacki został przyłapany przez milicję na plaży dla naturystów, z czego zakpił w felietonach, bo sytuacja była zabawna i ponad miarę nagłośniona przez pozbawione poczucia humoru ówczesne władze. Potem zresztą był młody wtedy pisarz sądzony za nieobyczajne prowadzenie się i w ostatnim słowie prosił o to, by nie skazywać go na karę śmierci.
Ta historia, a także cykl felietonów pokazywały najlepiej, jaką rolę chciał odgrywać Głowacki - podjął coś w rodzaju jednoosobowej krucjaty przeciwko głupocie świata, w którym wszyscy wtedy żyliśmy. Nie był facetem, który potrafiłby tkwić w jakimś zorganizowanym systemie. Nie był typem ideowca czy działacza; był pisarzem i rozpoczął zabawę w walkę za pomocą takiej artylerii, jaką dysponuje pisarz. Na pozór były to żarty i kpiny, w rzeczywistości kryło się za nimi przerażenie tym, co doktrynerzy robią ze społeczeństwem, jak manipulują nim za pomocą pustych haseł czy też w wersji bardziej drastycznej - strachu.
Wiedział, że publikując w oficjalnej prasie, nie może sobie pozwolić na otwartą krytykę, bo cenzura zmiecie go z powierzchni ziemi, więc wymyślił kunsztowną formułę felietonistyki. W swoich tekstach wynosił pod niebiosa pisarskie miernoty służalcze wobec partii, porównywał je do Szekspira i Joyce'a, co budziło rozbawienie czytelników, a poważny ton wywodu neutralizował cenzurę, bo jakże miała zdejmować tak pozytywne omówienie twórczości zasłużonych towarzyszy?! Głowacki przybierał więc postawę żartownisia, bo wyszedł ze słusznego założenia, że w każdym organizmie, instytucji, towarzyskim układzie, jednym słowem tam, gdzie następuje przepływ myśli, gdzie rodzą się idee, potrzebny jest ktoś, kto hamuje pełne bufonady zapędy innych, nawołuje czy wręcz zmusza ich do otrzeźwienia. Żartem albo ironią.
PRZYPADKOWY EMIGRANT
Taka postawa plus współpraca z filmem ("Rejs" Piwowskiego, "Polowanie na muchy" Wajdy) przyniosły mu rozgłos. Ale też przylgnął do niego wizerunek żartownisia i playboya, choć przecież tak naprawdę o polskich playboyach traktowały zaledwie jego opowiadania, a i w PRL życia prawdziwego playboya prowadzić się nie dało. Co najwyżej jego siermiężną imitację. I Głowacki z tego kpił, opisując np. marzenia pracujących w Szwecji "na zmywaku" bohaterów opowiadania "Volvo dla mouse-killera" Ale takie kpiny nie pomogły. Jak i często powtarzane w wywiadach stwierdzenie, że pisze ironicznie o sprawach tragicznych. Później, kiedy po pierwszych sukcesach był już znany w świecie, dramatycznie - bez charakterystycznych dla jego wypowiedzi dystansu i odgrywanego cynizmu - apelował do polskich ludzi teatru: "Błagam, grajcie mnie poważnie! Jeśli z moich sztuk chce się zrobić strasznie śmieszne komedie, nic z nich nie wyjdzie". Skąd taka zmiana tonu?
Głowacki na kilka dni przed wprowadzeniem w Polsce stanu wojennego pojechał do Londynu, gdzie 16 grudnia miała się odbyć premiera jego "Kopciucha" Wcześniej sztuka była kilka razy wystawiana w Polsce, ale nadmiernie pochwalnych recenzji nie było. Inna sprawa, że rozgrywająca się w domu poprawczym opowieść o łamaniu charakterów przez tamtejszą władzę musiała być nawet w czasach pierwszej Solidarności traktowana przez recenzentów z ostrożnością, bo cenzura wciąż działała. Zainteresował się nią jednak londyński Royal Court Theatre. "Kopciuch" otrzymał wiele świetnych recenzji w prestiżowych tytułach prasowych, które zgodnie podkreślały antytotalitarny charakter i ponury kafkowski humor. I nie ma co ukrywać: dzięki stanowi wojennemu w Polsce polski dramaturg mający w Londynie premierę sztuki o opresyjnej władzy stał się znaną postacią. Jak to skomentował po latach sam Głowacki: "Dzięki akcji generała Jaruzelskiego i krzywdzie narodu polskiego w jednej chwili zamieniłem się z nikomu nieznanego prowincjonalnego pisarza w zupełną znakomitość".
SZCZĘŚLIWY STRATEG
W każdym razie wtedy podjął pisarz dramatyczną decyzję, że do kraju nie wraca. A po jakimś czasie drugą, że skoro już się wyrwał na Zachód, to trzeba szczęścia próbować w samym jego centrum, czyli w Ameryce. I poleciał za ocean. Miał szczęście, bo poznany w Warszawie amerykański dziennikarz załatwił mu pracę visiting profesora, niestety tylko na jeden semestr. Głowacki od razu na wstępie swojej amerykańskiej odysei stwierdził, że nie da się zamknąć w polskim getcie i emigracyjnej tematyce, ale że zaatakuje najwyższe szczyty. Po wielu latach powie: "Po długiej walce wewnętrznej zdecydowałem się nie pisać na Manhattanie o powstaniu warszawskim". I rozpoczął zabiegi o zaistnienie na Broadwayu. Przygotował do wystawienia cztery jednoaktówki opatrzone chwytliwym wtedy tytułem "Podróż do Gdańska". Udało mu się je pokazać na tzw. Off-Off-Broadwayu, ale nie było to przedstawienie znaczące - do tanich teatrów ważni krytycy nie zaglądają za często. Celem strategicznym było wystawienie "Kopciucha" w zawodowym teatrze w dobrej obsadzie. Trudno w to uwierzyć, ale coś takiego nastąpiło w lutym 1984 r.
Jakim cudem? - W Ameryce naprawdę bardzo mi pomógł Arthur Miller - mówi dzisiaj Głowacki. To jeden z najważniejszych amerykańskich dramaturgów, czytelnikom prasy kolorowej znany bardziej jako mąż Marilyn Monroe. Głowacki poznał go w połowie lat 70. przez Paula Engle'a w trakcie międzynarodowego "programu dla pisarzy" w Iowa. "Kopciuch" spodobał się Millerowi, który zarekomendował go producentowi Josephowi Pappowi. I już. Przedstawienie reżyserował John Madden, który później zdobył kilka Oscarów za film "Zakochany Szekspir", na scenie pojawił się m.in. Christopher Walken, zdobywca Oscara za "Łowcę jeleni", a całość okazała się wielkim sukcesem odnotowanym przez wszystkich "bogów" nowojorskiej krytyki teatralnej. I tak się to zaczęło. - W Ameryce "Kopciuch" miał wielki sukces i od razu zamówili u mnie kolejne sztuki. Więc zająłem się bardziej teatrem niż powieściami - skromnie komentuje dzisiaj pisarz.
Jak wiadomo, sukces amerykański łatwo przechodzi w sukces światowy, nic więc dziwnego, że w sumie "Kopciuch" miał kilkadziesiąt premier na całym świecie i grany jest do dzisiaj. Każda z kolejnych sztuk Głowackiego - "Fortynbras się upił" "Polowanie na karaluchy" "Antygona w Nowym Jorku" czy "Czwarta siostra" - miała wiele premier, każda była poważnie i dogłębnie analizowana przez krytyków, którzy reagowali pozytywnie na ich lekki ton i błyskotliwe dialogi, ale widzieli w nich też poważne wypowiedzi o mechanizmach rządzących światem, o roli mediów, o ludzkich dramatach. A nawet podkreślali ich profetyczną wymowę. Tylko w Polsce Głowacki nadal bardziej uważany jest za celebrytę niż poważnego autora wypowiadającego się na istotne tematy. No ale, jak to wiedzieli już autorzy Nowego Testamentu, "nikt nie jest prorokiem we własnym kraju"
W rozmowie z Marcinem Królem, która pełni funkcję wstępu do tomu zebranych opowiadań Głowackiego, mówi on: "Bo ironia w Polsce nie jest w cenie. O wiele wyżej są notowane: patos, sentymentalizm, rezonerstwo. No to jaką ja miałem strategię ? Myślę, że dystans, ironię, szyderstwo. Nie wiem tylko, czy to strategia, czy cechy charakteru. A Grecy uważali, że charakter to przeznaczenie".
Leszek Bugajski
Wprost
21 stycznia 2017