Golfik i spodenki

U Ibsena syn przemysłowca Haakona Werlego, Gregers powraca po siedemnastu latach do rodzinnego domu. Nie wiemy dokładnie po co, ale wydaje się, że ojciec wezwał go, gdyż zamierza ożenić się z panią Sörby i chce, żeby ta poznała jego syna bliżej. Tak przynajmniej widzi to młody Werle.

Sytuacja, jaką zastaje na miejscu, zaczyna go jednak niezwykle intrygować. Porządek po aferze, jaka miała miejsce przed laty, w rezultacie której wspólnik Werlego, Ekdal, trafił do więzienia, oskarżony o nielegalny handel drewnem, wygląda nader osobliwie. Stary Ekdal po wyjściu z więzienia dorabia sobie w biurze przemysłowca, doznając ciągłego upokorzenia, jego syn Hjalmar prowadzi fotograficzne studio, sfinansowane przez Werlego, do tego pozostaje w związku małżeńskim z jego byłą ochmistrzynią i kochanką, Giną, nastoletnia zaś córka Hjalmara i Giny, Hedvig ma poważne problemy z oczami, podobne do tych, które trapią starego Werlego. Młody Gregers, wiedziony skrywanymi urazami wobec ojca oraz oburzony ustanowionym przez niego na kłamstwach i manipulacji słabszymi nowym porządkiem, postanawia dokonać moralnej rewolucji w imię prawdy i uczciwości. Otwierając jednak oczy młodemu Ekdalowi, zabiera mu złudzenia, a co za tym idzie – godność. Może się to skończyć tylko katastrofą. I to, niestety, największą z możliwych. Za błędy dorosłych życiem zapłaci niewinna Hedvig.

Koncepcja Szumińskiego jest ciekawa, daje się bowiem odczytywać nie tylko w kontekście rodziny, lecz także społeczeństwa. Oto w pastelową (ciekawa scenografia i kostiumy Barbary Ferlak) rzeczywistość wkracza ubrany na czarno, zraniony i nieszczęśliwy młody Gregers, który – widząc ułomny i zbudowany na krzywdzie rodziny swojego dawnego przyjaciela, Hjalmara świat – postanawia dokonać moralnej rewolucji. Jego pobudki nie są jednak zbyt czyste, gdyż cała sprawa motywowana jest w dużym stopniu chęcią zemsty na ojcu. Do tego dochodzi niezdrowe poczucie misji, która zaczyna przesłaniać mu wszelką złożoność rzeczywistości. Marcin Kowalczyk, ubrany w czarny golfik i spodenki, kojarzy się raz z księdzem, raz ze współczesnym coachem. Jego postać w spektaklu Szumińskiego jest wyjątkowo irytująca. Dzieje się tak, gdyż na skutek zabiegu reżysera Gregers znajduje się na scenie również w scenach, w których być go zupełnie nie powinno. Wrażenie jest takie, że jest wszędzie, co sprawia, że z zażenowaniem zaczynamy mieć go powoli dość (zwłaszcza po przerwie, w pierwszej części irytuje przede wszystkim aktorską niemocą Kowalczyka, ale o tym za chwilę). W kontekście społecznym spektakl Szumińskiego daje się łatwo dopasować do polskiej rzeczywistości, zwłaszcza w trzydziestą rocznicę okrągłego stołu. Można by tu bowiem interpretować Ibsena tak: upadek komuny oraz powstały po niej nowy porządek z części społeczeństwa uczynił bogatą elitę, z reszty zaś – zależną od niej (głównie finansowo) klasę wykluczonych. Porządek ten nie jest do tego ani prawy, ani sprawiedliwy, zbudowany zaś na pewno na krzywdzie i złudzeniach najbiedniejszych. Natychmiastowa moralna rewolucja, oparta na bezwzględnej prawdzie – wydaje się mówić za Ibsenem Szumiński – jest jednak równie szkodliwa i niebezpieczna i musi prowadzić do tragedii. Kluczem jest tu bowiem godność, raz zabrana po cichu przed laty przez beneficjentów nowego porządku, drugi raz – głośno i bezczelnie – przez wystrojonych w piórka świętoszków, rewolucjonistów „dobrej zmiany". Kończy się to tragicznie – vide przywołana już puenta dramatu.

Walory spektaklu Szumińskiego na interesującej koncepcji się jednak kończą. Dobrego teatru tu bowiem niewiele. O ile broni się jeszcze dokonana przez reżysera adaptacja, o tyle koncepcja sceniczna całości oraz aktorstwo to jedna wielka porażka. Aktorzy zostają przez reżysera zmuszeni do grania w jakiejś dziwnej konwencji – dla mnie, przyznam, kompletnie niezrozumiałej. Wygląda to tak, jakby postaci były przyspawane do swoich ról, których nie rozumieją. A gdy nie rozumieją aktorzy, nie rozumie też widz – na moim spektaklu wyszło ok. czterdziestu osób. Ta forma, wyjątkowo niekomunikatywna, połyka wszystko, jest formą dla formy. Nie ma w związku z tym odpowiedniej ekspozycji postaci. Kostiumy mi coś niecoś o nich mówią, ale nie ma to jakiegokolwiek związku z grą aktorską czy koncepcją bohaterów. Przykładem Hjalmar Dawida Żłobińskiego. Ubrany jak od Ibsena, gra człowieka dotkniętego autyzmem, w przerwach realizując jakieś zadania reżysera, których nie rozumiem. Wypada to żałośnie. O ile w drugiej części spektaklu dynamika zdarzeń napędza już Hjalmara i widzę, że tak dobry aktor, jak Żłobiński, chwyta się jej z desperacją, w ten sposób ratując się od całkowitej klęski, o tyle w pierwszej części to katastrofa. Aktor miota się od ściany do ściany, nie wiedząc, kim jest, po co jest i co tu w ogóle robi. A przecież jest fotografem. Lubi to, czy nie? Robi to dobrze, czy nie? Od tego można by było wyjść w budowaniu postaci. Jest autystyczny, więc co to znaczy dla fotografa, nawet takiego, który swojego fachu nie lubi, nie umie, a musi robić zdjęcia. Ile tu bogactwa, teatralnego mięsa! U Szumińskiego jest autystyczny i gra literki. Tyle. To i tak zresztą nic, bo to, co wyprawia na scenie Marcin Kowalczyk jako Gregers, to już totalny blamaż. W pierwszej części jest lokomotywą opowieści, musi więc tę opowieść ciągnąć – zwłaszcza, że to on wpada na pomysł rewolucji, on ją przeprowadza. Kowalczyk rozwleka kwestie Gregersa w przesadny sposób, gubiąc przy tym puenty, a ja się zastanawiam, czy on w ogóle miał w szkole zajęcia z prozy! W warszawskich „Ościach" nie miał z tym problemu, więc myślę, że realizuje jakieś zadanie reżysera. Tylko jakie? Kim jest Gregers? Opowiada mi tę historię, czy nie? Bierze w niej udział, czy nie? Co to doświadczenie z nim robi? Jak się czuje w roli inkwizytora? Co się w nim zmienia pod wpływem tego, co dzieje się w finale? Na te pytania należy sobie dopiero odpowiedzieć, na razie jest czarny golfik, spodenki, monotonna nieudolna recytacja tekstu, bezbrzeżna nuda i tłumy wychodzące po przerwie. Siedzący obok mnie widz powiedział do żony po pierwszej części: „widziałem już dwie „Dzikie kaczki", w każdej było napięcie, a tu nic...". Lepszej puenty nie wymyślę.

Najbardziej szkoda mi Urszuli Grabowskiej jako Giny. Mało mówi, mało robi, jest więźniem całej tej sytuacji i tego spektaklu. Daje natomiast z siebie wszystko, żeby jej Gina była postacią z krwi i kości. Jest jedynym jasnym światełkiem w tym czarnym tunelu braku komunikatywności i wyobraźni. Apeluję do reżysera, który wydaje się nie mieć pojęcia o pracy aktora. W finale spektaklu Urszula Grabowska leży na podłodze i poruszająco przeżywa śmierć córki. Robi to do końca spektaklu, jest w ekstremalnym stanie. Szumiński nie daje jednak wyciemnienia, żeby aktorka mogła wstać, „otrząsnąć się" ze swojego stanu do oklasków, tylko jakieś "półświatełko". Musimy patrzeć na to, jak Gina-Grabowska wydobywa się z roli, by stanąć przed nami. Panie Franciszku, litości. Aktorka powinna mieć te kilka sekund, żeby się pozbierać. Widać było, że to dla niej straszne doświadczenie, tak się podnieść we łzach i od razu do nas, po brawa, niezbyt liczne, ale jej akurat należą się największe. Na dobre wspomnienie zasługuje też Artur Słaboń w roli Rellinga, choć żal, że doktor ten został w adaptacji Szumińskiego tak po macoszemu potraktowany.

„Dzika kaczka" to debiut Szumińskiego, dlatego trzeba mieć dla niego więcej wyrozumiałości. Reżyser musi przede wszystkim popracować nad komunikatywnością swoich rozwiązań, choć i w dziedzinie pracy z aktorem jest jeszcze wiele do zrobienia. Miejmy nadzieję, że ta porażka go czegoś nauczy, widać bowiem, że młody twórca myśli i ma nam coś do powiedzenia. Musi się tylko jaśniej i precyzyjniej wyrażać.



Tomasz Domagała
domagalasiekultury.blog.pl
20 sierpnia 2019
Spektakle
Dzika kaczka