Gombrowicz na nowo, czyli po staremu

Po co wystawiać dziś "Ślub" Gombrowicza? Najnowsza realizacja w reżyserii Pawła Wodzińskiego wygląda i brzmi zaskakująco współcześnie.

A przecież już po prapremierze w 1974 r. pisano, że ten dramat się zestarzał. Wówczas w warszawskim Teatrze Dramatycznym wystawił "Ślub" Jerzy Jarocki, sięgając po niego drugi raz. Czternaście lat wcześniej przygotował przedstawienie z amatorami z gliwickiej grupy STG. Na zawodową scenę napisany zaraz po wojnie dramat czekał prawie trzy dekady.

W czasach PRL dopatrywano się w "Ślubie" nieprawomyślnych konotacji. W zniszczonym świecie, do którego wraca bohater, dostrzegano obraz nowej Polski, porównywanej z idealizowanym przedwojniem. Henryk, żołnierz-emigrant, śni przecież o powrocie do rodzinnego dworu w Małoszycach (to także rodzinna miejscowość Witolda Gombrowicza). Powojenny dom różni się od tego, który zapamiętał. Rzeczywistość wydaje się dziwnie zdegradowana, rodzice przemienili się w prowincjonalnych karczmarzy, dawna narzeczona - w posługaczkę. By ten świat jakoś odnowić, przywrócić mu pierwotną rangę, Henryk usiłuje wziąć z Mańką ślub. Początkowo z rąk ojca, uczynionego królem. A po swojej autokoronacji - z rąk własnych, w trakcie groteskowej, inscenizowanej przez samego siebie ceremonii.

Bydgoska realizacja odsuwa na dalszy plan interpretacje historyczne, na których najczęściej skupiali się dotychczasowi inscenizatorzy (z ważnymi wyjątkami, jak Jerzy Grzegorzewski). Z wojennego kontekstu niewiele zostało. Nie dość, że odgłosy walk pochodzą z telewizyjnej transmisji, to na ekranie widzimy współczesną grupę rekonstrukcyjną, a nie uczestników rzeczywistego konfliktu. Oglądamy przedstawienie w przedstawieniu. To przede wszystkim o tekście "Ślubu" i jego teatralnym potencjale jest ten spektakl, nie o pamięci wojennej traumy czy przysłowiowej "bylejakości" Polski Ludowej albo o naszym peryferyjnym statusie jako społeczeństwa. Choć scenografia może narzucać takie skojarzenia - przypomina zaniedbane mieszkanie, w którym od kilku dekad nic się nie zmieniło. Plastikowa Matka Boska na starym telewizorze, wersalka, mnóstwo płyty pilśniowej, porozrzucane butelki. Swojski bajzel.

Wodziński wydobywa na pierwszy plan performatywność dramatu Gombrowicza. Czyli temat zmieniania świata poprzez słowo, wpływania na rzeczywistość gestami i hasłami. "Wytworzymy między sobą jak największą ilość miłości za pomocą spojrzeń, uśmiechów, pieszczot" - tak Henryk zapowiada swoje zaślubiny. Reżyser używa tu środków, które obiegowo kojarzy się z "niemieckim teatrem" i które krytycy łączą ze zgranym już przymiotnikiem "postdramatyczny".

W pierwszej scenie Henryk wyłania się z całkowitej ciemności - jego twarz na wielkim ekranie podświetlona jest latarką. Powoli, sylaba po sylabie, wypowiada tekst, który z wolna dopiero składa się w znaczące całości. Poziom aktorstwa jest tu wyrównany i wysoki. Michał Czachor w roli głównej przechodzi cały szereg aktorskich rejestrów - od beznamiętnej deklamacji i sformalizowanych gestów po popisy artystowskiego kabotynizmu Henryka-Wielkiego Reżysera, które dłużą się nieco w drugiej połowie przedstawienia.

Wodziński niechętnie skraca tekst sztuki, co jest pewnym wyzwaniem dla widza - odzwyczailiśmy się od takich potoków słów. Słowa bywają, jak na początku, cedzone. Bywają też skandowane - przez Michała Jarmickiego, który w rolę Ojca i Króla wkłada olbrzymią cielesną energię. Grająca Matkę Beata Bandurska od demencji i charakterystycznej rodzajowości błyskawicznie przechodzi do zdystansowanego, intelektualnego aktorstwa, by po chwili znów powrócić w stetryczałą formę. Początkowa precyzja języka, stwarzającego sceniczny świat, między II a III aktem przechodzi w logoreę monologów, za którą trudno podążać. Rozpad postępuje.

Ale przejrzystość czy komunikatywność wcale nie jest tu priorytetem. Wykrzykiwane kwestie zagłuszane są przez hałasy - rytmiczny stukot fotela o podłogę czy dźwięki ciągniętych przez aktorów opon i sznurów z butelkami. Sztuczność, niespójność teatralnego języka, kiczowate atrakcje i zakłócenia przekazu - wszystko wynika z ducha tekstu, ze wskazówek autora. Bydgoski spektakl wyciąga z teatralności "Ślubu" niemal wszystko, co wyciągnąć się dziś da - i pokazuje ten utwór jako bliski naszym czasom. Stopklatki, zmienianie teatralnych stylów i estetyk jak kanałów w telewizorze czy ostentacyjne rozbijanie tekstu - to wszystko było w tym dramacie już w 1947 r. Przede wszystkim zaś wyprzedzało swój czas przekonanie o bezwarunkowej mocy języka jako siły stwarzającej społeczeństwo i dającej władzę. Nieważne, kim jestem, lecz jak siebie opowiem - to mądrość Henryka. Przedstawienie Wodzińskiego - z całym swoim scenicznym bałaganem - jest w gruncie rzeczy porządną i przemyślaną realizacją narodowej klasyki.



Witold Mrozek
dwutygodnik.com
14 lutego 2013
Spektakle
Ślub