Gombrowicz rozproszony

Długi, wąski podest wychodzący ze środka sceny wwierca się w widownię. Na jego końcu, tuż nad głowami publiczności, na drewnianym krześle siedzi niepozorna dziewczyna w szarej bluzie z kapturem. To, że Iwona (Iwona Dróżdż-Rybińska) - bo o niej mowa - jest nie tylko tytułową, lecz także główną bohaterką owej historii, wiemy od razu. Jej postać jest jedynym elementem spektaklu pozbawionym nadmiaru i wizualnej przesady, odartym z pstrokacizny i tandety.

Opozycja Iwona-reszta świata jest widoczna jak na dłoni. „Vis-a-vis tego milczenia" od pierwszych chwil stanie nie tylko dwór, ale także publiczność. Jednak czy Agacie Dudzie-Gracz z owego zawziętego, bezgłośnego trwania bohaterki, w której „krew jest za leniwa", uda się wydobyć jakieś przesłanie?

Reżyserka słynie ze śmiałych zabiegów inscenizacyjnych i twórczego podejścia do tekstów, które bierze na warsztat. W „Iwonie..." zamiast cioteczek próbujących zastosować na Iwonie tzw. motywację negatywną, mamy gderającą Matkę (Katarzyna Cynke), która zjadliwością i zgorzknieniem dorównuje Gombrowiczowskim bohaterkom, o każdej porze dnia i nocy utyskując na usposobienie nieudanej córki. Postaci Cypriana, Cyryla, Innocentego i dam dworu rozdzielono pomiędzy trzech młodych aktorów (Huberta Jarczaka, Marcina Korcza i Marcina Włodarskiego), którzy umiejętnie przechodzą z jednej tożsamości w drugą, zmieniają płeć, wspomagając się przy tym stosownymi rekwizytami, a gdy zachodzi taka potrzeba mówią głosem Księcia Filipa (Krzysztof Wach), bo przecież następca tronu nie powinien się nadwerężać. Reżyserka wprowadziła do scenicznego świata także Walentego, Artystę Aspirującego i Elvisa, Artystę Celebrującego, których role przypadły w udziale byłym członkom Kapeli ze Wsi Warszawa - Wojciechowi Krzakowi i Mai Kleszcz. Wokalistka przejęła funkcję antycznego chóru - jej występy stanowią komentarz do akcji, zawierają podsumowania i oceny. To z jej ust padają słowa: „Artysta nie może być słaby, słaby może być barszcz". Albo spektakl, ale o tym cicho, sza.

W swych przedstawieniach Agata Duda-Gracz bardzo często operuje kiczem i sztucznością, doprowadzając scenografię i kostiumy na skraj wizualnego absurdu. Nie inaczej jest w przypadku „Iwony...", gdzie młodzi, metroseksualni towarzysze Księcia Filipa prężą się, eksponując nachalnie swe nagie klatki piersiowe - ich stroje posiadają co prawda długie rękawy, jednak elementu zasłaniającego korpus brak. Król (Ireneusz Czop) w swym pstrokatym garniturze zachował odrobinę majestatu, bowiem tu i ówdzie na marynarce i spodniach widnieją wizerunki antycznych rzeźb, a takim dziełom powagi i dostojeństwa nikt przecież nie odmówi. Maja Kleszcz w stroju z czarnych cekinów, z sterczącymi znad ramion kuriozalnymi piórami upadłego anioła, z makijażem w stylu drag queen prezentuje ową klasykę kiczu z zadziorną drapieżnością, a więc i na niej stój leży jak ulał. No i Matka - z włosami nawiniętymi na wałki, w swych kapciach-kłapciach i pstrokatym płaszczyko-szlafroczku z uporem maniaka obnosi się ze swym wiecznym niedokończeniem, z zatrzymaną wpół drogi metamorfozą, ze swą potencjalnością. Pretenduje do bycia prawdziwą kobietą, którą zresztą nigdy nie zostanie, bo czy ktoś jest jeszcze w stanie uwierzyć, że spod owych wałków wyłonią się bujne loki, a szlafrok odkryje długo skrywaną ponętność? Tylko istota „niedokobiecona" może powiedzieć do swej córki: „Wszystkie moje ambicje samicze umieściłam w tobie, a ty nic". W tej wizualnej przesadzie jest metoda. Przemyślana i spójna, tylko czy skuteczna? Oto jest pytanie.

Oczywiście w łódzkiej „Iwonie..." nie brakuje dowcipu i ciekawych rozwiązań plastycznych. Gdy zamiast korony Szambelan (Mariusz Jakus) przynosi Królowi żyrandol z sześcioma żarówkami, który natychmiast trafia na głowę monarchy rozświetlając mrok jego myśli, nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z „jaśnie oświeconym". Wiele mówi także nakrycie głowy Iwony - dziewczyna nosi zrobioną z gazety czapkę, przywołującą na myśl sztandarowy element stroju malarza pokojowego lub obraz dziecka z prac malarskich Tadeusza Makowskiego. Operowanie rekwizytem, skrótem myślowym oraz zabawę skojarzeniami reżyserka opanowała do perfekcji, spektakl upstrzony jest błyskotliwymi rozwiązaniami plastycznymi. Poszczególne jego elementy to interesujące etiudy, które ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Scena, w której miotająca się po swej sypialni Królowa (Milenia Lisiecka) gubi się w domysłach dotyczących zachowania męża, odczytując przy tym swe grafomańskie dziełka poetyckie, to próbka świetnego aktorstwa, podobnie jak rozmowa Szambelana i Króla. Monarcha z mroków niepamięci wygrzebuje wspomnienie dotyczące młodej dziewczyny, samobójczyni, która rzuciła się z mostu, ponieważ obaj panowie, będąc jeszcze jurnymi młodzieńcami, poczynali sobie z nią nazbyt swawolnie, by nie powiedzieć - brutalnie.

Doza szaleństwa widoczna jest także w planowaniu przez nich morderstwa, kiedy to postanawiają „zakarasiować" cimcirymci. Ignacy chciałby jednak zrobić to jakoś poza sobą, by nie musieć znów borykać się z wyrzutami sumienia, a owa wewnętrza sprzeczność wybrzmiewa tu z przerażającą wiarygodnością naznaczając portret osobnika, który jest kimś zupełnie innym, niż chciałby być. We wspomnianych scenach aktorzy występują bez jarmarcznego sztafażu. Ireneusz Czop w bieliźnie, owinięty w dywan jest jednak Królem przejmująco rozdartym, Milena Lisiecka w podomce, okutana w pierzynę wydobywa z Królowej rys psychologicznej prawdy. Najwidoczniej ich skupionemu aktorstwu niepotrzebne są wizualne ozdobniki. To w tych scenach najpełniej doświadczamy Gombrowiczowskiego rozdwojenia, to tu bohaterowie stają się ludźmi z krwi i kości, a nie figurami ustawionymi na szachownicy reżyserskiego rozdania.

W świecie wykreowanym przez Gombrowicza nie ma dwóch niezależnych płaszczyzn: świata przeżyć i świata słów, każdy ze stanów natychmiast zostaje nazwany - nawet, jeśli materia słowna stawia opór, ambicją tego autora było jego przełamywanie. Był i pozostanie mistrzem poskramiania języka - doskonale wiedział, jak za jego pomocą się „przyniewala" (przywala i zniewala). Dlatego w jego tekstach bohaterowie na równi boją się gestów i słów, bo każde, nawet pozornie niewinne słówko natychmiast może się „ugestowić", a to w prostej linii prowadzi do niebezpiecznych zmian i rewolucji, do czynów - dlatego należy mieć się na baczności. W spektaklu Agaty Dudy-Gracz zabrakło owej czujności i skupienia, bezpośrednio przekładającego się na charakterystyczne Gombrowiczowskie napięcie panujące zarówno pomiędzy bohaterami, jak i w nich samych. Coś nieustannie rozpraszało uwagę, burząc stan nerwowego wstrzymania oddechu. Wykonywane przez utalentowaną wokalnie Maję Kleszcz utwory rozładowywały stany niepokoju i podenerwowania, a to właśnie na owych dysharmoniach należało budować akcję. Tymczasem emocje opadały, wszystko trzeba było zaczynać od nowa.

Choć w założeniu miała to być zapewne satyra na świat massmedialnej papki wsączającej się do głów gawiedzi z brutalną skutecznością umysłowego tarana, trudno oprzeć się wrażeniu, że wymowne milczenie Iwony zostało zakrzyczane przez kolorowe, wizualne projekcje (autorstwa Karola Rakowskiego), efektowne stroje, zachwycające pomysłowością rozwiązania wizualne, czy dźwięki dochodzące z offu, będące emanacją niewypowiedzianych myśli bohaterów. Jakby reżyserka, na równi ze scenicznymi bohaterami, obawiała się dwuznacznego zachowania tytułowej bohaterki, jakby dopuszczenie do głosu tkwiącej w Iwonie ciszy było zadaniem ponad siły. Kim była i co chciała powiedzieć Iwona? Co nam ową „Iwoną..." powiedziała Agata Duda-Gracz? Odpowiedzią jest milczenie. Nie do końca wymowne.



Olga Ptak
Dziennik Teatralny Katowice
12 maja 2014