Gra w nanizane słowa – kilka zdań o „Grze w algi" Anny Luberdy-Kowal
Niedopowiedzenia, słowa których znaczenie jest schowane za mgłą, ale nie przesłonięte całkowicie. Zdania, które wymagają zatrzymywania, poszukiwania, czasem wręcz odkrycia. A jako dodatek – jakże istotny – drogowskaz, który zachęca Czytelnika do pójścia innym szlakiem niż zazwyczaj. Wystarczy wziąć do ręki „grę w algi" autorstwa Anny Luberdy-Kowal i zacząć czytać. Od każdego z osobna zależy, w którą stronę podąży, co w tej książce odkryje i dokąd dotrze.To opowieść o przenikaniu. Pomiędzy ludźmi, pomiędzy światami i miejscami. Jest to historia, którą trudno jednoznacznie uchwycić i postawić jej konkretne granice. Tym lepiej dla książki. Klucz do pełnego zrozumienia prawdopodobnie ma tylko Autorka. Od nas, Czytelników zależy, w jaki sposób tę historię odczytamy. Możemy podążać własną drogą lub skorzystać z podpowiedzi twórczyni. Dochodząc do samego końca tej opowieści, dowiemy się, że jest coś jeszcze. I znów. I znów. Dlatego do tej gry można wracać i wracać. Odkrywać i zostawać znów zaskoczonym.
Oczywiście – nie samą grą „żyje" tom autorstwa Anny Luberdy-Kowal. Na szczęście jest treść i wiele warstw. Nie brakuje emocji. Sporo jest wyczekiwania i tęsknoty połączonej z cielesnością zawartych w krótkich formach. Jak w tej frazie: „a jednak ślinię palce/ przewracając się na następną stronę/ nocy których tysiące/ a tej jednej nie". Noc, którą można wielorako połączyć, samotność – choć nie wiadomo, jak długa i czy aby na pewno? I to naturalnie nasuwające się połączenie cielesności.
A może jest to jednak rozkład i rozpad. Z jednej strony „od dawna nie udaje nam się sushi/ ani pogrom na kuchennym stole (...)", zatem proza dnia, która często jest cichym zabójcą związku. Dowodem na to jest czerń i biel, a w tym konkretnym przypadku – najpospolitsze obecnie kuchenne przyprawy: „(...) zna tylko sól i pieprz/ jesteśmy rybami na suchym dnie (...)". To bardzo trafne określenie, które pojawia się w wierszu „wpuklanie". Podobnie „spektrum belki" kontynuuje ten wątek, a kończy się mocną frazą „sucha trawa prędzej spłonie niż się podniesie/ powiedz/ w ogrodzie każde źdźbło ma swój czas".
W tomie znajdziemy pewne elementy kontestujące współczesną kulturę pędu, mediów społecznościowych i odgórnie narzuconych miałkich standardów. Motywy te są dobrze widoczne w wierszu „odmówina", w którym Autorka zamieściła świetną frazę o „kulkach rtęci". Podobnie, choć w nieco innym klimacie, prezentuje ona „podróż za jeden banan". To tęsknota za normalnymi relacjami z drugą osobą, spędzaniem czasu fizycznie ze sobą, a nie przy „(...) kumplopodobnych okienkach/ z widokiem na siebie". Przy okazji znajdziemy tutaj kolejne ciekawe frazy. To wszystko sprawia, że chce się do nich wracać.
Anna Luberda-Kowal często zwraca uwagę na zupełnie nieoczywiste elementy codziennego życia. Na wiele z nich nie możemy mieć wpływu. Zostają wspomnienia, czasem zdjęcia. A i to nie jest takie pewne, bo „(...) kiedy słów nie rozumiem tętno w nocy słyszę/ znikasz co mam wspominać gładząc nagą kliszę". Nie na wszystko jest łatwe wytłumaczenie. Tak jak tutaj, w „bóg bawił się w fotografa", gdy ostatnia pamiątka po kimś „nie wypaliła" przez niezamierzony błysk w ciemni fotograficznej. Tych zaskoczeń jest tutaj sporo. Są one równie ciekawie opowiedziane. Ten tom to właśnie gra z każdym Czytelnikiem, zarówno indywidualnie jak i zespołowo.
W „grze w algi" zazwyczaj otrzymujemy niebanalne tytuły, choć niektóre wiersze są ich pozbawione. Te, które już go posiadają, często same w sobie zwracają uwagę. I mamy tutaj takie zwroty jak „spektrum belki", „usenowienie", „Karuzelnik Walentego", „dopieszczanie dziur w sicie" czy chociażby „ćmoliście". Ten ostatni zresztą wart jest omówienia. Autorka rysuje tutaj metaforyczny obraz, można by rzec, uporządkowanego, ale jednak chaosu, gdzie „(...) wyzbyci rozpędu powyłamywani/ autoagresywnie siebie spełniamy/ kwasem się-mieniem i czkawką nazajutrz (...)". Ten gorzki obraz gdzieniegdzie prześwituje w wielu miejscach tomu. W tym wierszu ma tym ciekawszą puentę: „(...) raj musi być obok czekaj znieruchomiej/ niech złe jeszcze machnie opalonym skrzydłem". To wręcz autosugestia do destrukcji. Bardzo wymowna wizualizacja, która skłania do ponownej analizy. Zresztą to jest akurat jedna z głównych cech „gry". Powracanie, odkrywanie, a co najważniejsze – przeżywanie. To ostatnie cenię w poezji chyba najbardziej.
Nie zabrakło tutaj różnorakich obserwacji. Wydaje się, że Autorka „gry w algi" przyjmuje świat takim, jakim jest. Nie znaczy to, że zgadza się na wszystko. Czasem jest to obserwacja neutralna. Ale czasem można dopatrzeć się pewnej dozy ironii. Tak dzieje się choćby w „zdejmij ze mnie to czekanie", gdzie Anna Luberda-Kowal ze wspomnianą ironią i nieco gorzkim stwierdzeniem kończy „(...) twój skryba zapomniał napompować pióro/ gdy wpisywał ci w akta urodzona w czepku". Ten dystans, jak również nuta animozji do świata i osób, które powinny być najbliżej, przewija się praktycznie przez cały czas. To dobrze, bo dzięki temu tom jest bardziej wieloznaczny i trudniejszy do jednoznacznego zakwalifikowania. Co ciekawe, znajdziemy tutaj nawet postacie ze współczesnych animacji. Nieczęsto można spotkać w wierszu „Minionki". Zakorzeniły się one już dość mocno w naszej kulturze i najczęściej kojarzone są właśnie z bajką dla dzieci. Natomiast w „epifania epifun i ja" występują w nieco innej roli, dość przewrotnej. Są elementem wyrażającym zdecydowane emocje. I są bardzo mocno umiejscowione w realnej rzeczywistości. Taki środek wyrazu stworzony z animowanej kreski. Zabaw i nieoczywistych połączeń. Bardzo do mnie przemawia choćby zdanie „jak Dante na haju życiem przepisany", które Anna Luberda-Kowal zamieściła w wierszu „Karuzelnik Walentego".
Nie zabrakło tutaj również rozmaitych obrazów świata i ludzi w różnorakich sytuacjach. Naturalnych, ale podanych w niekonwencjonalny sposób. Takim przykładem niech będzie „dopieszczanie dziur w sicie". Już sam tytuł jest tyleż zaskakujący, co metaforyczny. A wiersz również nie daje się opisać w łatwy sposób. Bo powiedzieć, że Autorka zwraca tutaj uwagę na chorobliwą wręcz potrzebę pozytywnego myślenia, podejścia do życia, to jak nic nie powiedzieć. Szczególnie w drugiej części, w której używa „przydrożnych lusterek", by na końcu złamać światło, które, „(...) nie mając pryzmatu pokryje twarz rtęcią".
Im dalej w las, a w przypadku „gry w algi" – obraz, który roztacza Autorka, staje się on coraz bardziej ponury. Kumuluje się więcej obaw, więcej osamotnienia, „łyżka wypada jej z ręki/ na samą myśl że to kolejny dzień (...)". Pojawia się wątpliwość, obawa „a jeśli wszystko co się wydarza/ to moment najgęstszy tuż przed wybudzeniem (...)" i znów ten drenujący strach „(...) a jeśli prawda to odbarwianie mapy/ plik niespisanych snów/ rzęsy zbyt bliskie spopielenia". No właśnie – co wtedy? Czy jest na to jakaś odpowiedź? Ratunek? Cokolwiek? Co z nim – tym, co był? „(...) kiedy słowa wsiąkają jak deszcz/ w pustą klepsydrę patrzysz/ z coraz większego oddalenia (...)". Ale to nie do końca tak. Bo Autorka znów gra z czytelnikiem. Ostatni wiersz o tytule „niedomknięta" burzy nieco szyk. Szczególnie, że jest to swoista bajka na dobranoc. Wydawać by się mogło, że pożegnanie. Tym bardziej, iż „(...) jeszcze faluje tatarak/ skrzyp furtki zwodzącej pomostem" zwiastuje koniec dnia i całej opowieści.
I gdy już masz przekonanie, że wiesz, co Anna Luberda-Kowal chciała Ci przekazać w swojej grze, jak to wszystko zostało przez nią poukładane, zatrzymujesz się. Gdzieś tam był kod. A nawet dwa. Najpierw sprawdzasz ostatnią stronę. Potem pierwszą. Okazuje się, że „gra w algi" dopiero się zaczyna. I to od Ciebie zależy, jak w nią zagrasz. A czy warto? Zdecydowanie tak. I to bynajmniej nie raz, ani nie dwa.
Bartosz Konopnicki
Dziennik Teatralny Kraków
5 lipca 2025