Gram sercem i duszą

Na początku musiałam być na Hance stuprocentowo skupiona, teraz w sumie też, ale mam na tyle ten tekst osadzony, że mogę sobie czasami pozwolić na kontakt z widzem. To jest żywy teatr. W pewnym momencie przestaję to traktować jak teatr, a zaczynam to odbierać jak spotkanie.

Z Grażyną Bułką, jedną z najbardziej popularnych aktorek na Śląsku, rozmawia Magdalena Kulus ze Sztajgerowego Cajtunga.

Magdalena Kulus: Czy wakacje to dobry czas na teatr?

Grażyna Bułka: Na teatr jest zawsze dobry czas, bez względu na to, czy są wakacje, czy jest zima. W wakacje większość teatrów ma przerwę, więc w lecie widzowie są stęsknieni za teatrem.

A czy masz czas na urlop?

- Mam. Często zdarzało się w moim życiu, że te wakacje były podzielone na pracę i odpoczynek, ale od pewnego czasu, od kiedy Grażyna Bułka trochę się zestarzała (śmiech), postanowiłam, że wakacje są tylko dla mnie. To jest czas, kiedy mogę naładować baterie, kiedy muszę odpocząć po intensywnym sezonie: innej możliwości nie ma. W tym roku w wakacje gram tylko raz, podczas Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.

Widzowie Chorzowskiego Teatru Ogrodowego będą cię mogli zobaczyć w monodramie Mianujom mnie Hanka. O czym on jest i dlaczego trzeba go obejrzeć?

- Przyznam, że nie jestem w stanie ubrać w słowa, dlaczego ta Hanka jest taka ważna, bo ona jest ważna dla różnych ludzi w różnym stopniu. Dla mnie jest ważna prywatnie i zawodowo, ponieważ takie teksty (ten napisał Alojzy Lysko) zdarzają się czasami raz na całe życie. Mnie na szczęście zdarzyło się to drugi raz, dlatego, że pierwszym takim wspaniałym tekstem jest dla mnie Cholonek Janoscha. Natomiast Hanka jest spektaklem, który porusza każde pokolenie, bez względu na to, czy ma się dwadzieścia, czy sto lat. Nawet nie trzeba go oglądać, wystarczy posłuchać, by go przeżyć tak, jak ja go przeżywam i jak przeżyli go widzowie, liczeni w setkach, którzy już go zobaczyli. To jest historia kobiety, jej życia, zmagań, upadków i wzlotów, pokazana przez pryzmat całej zawieruchy wojennej, która przetoczyła się przez nasz kraj, a przede wszystkim przez Śląsk. Dotyczy też plebiscytu i odpowiedzi na pytanie: kim jestem? Kim my, Ślązacy, jesteśmy? Ten spektakl jest też ważny dla „nieŚlązaków", żeby zrozumieli, na czym polega ta nasza śląska historia, która jest diametralnie inna od historii Polski. Dlaczego ona jest taka, dlaczego jest tak bolesna, dlaczego my ciągle do niej wracamy i dlaczego musimy ją wszystkim spoza Śląska tłumaczyć. Spektakl ten jest też fantastyczny ze względu na warstwę językową, dlatego że Pan Lysko napisał tekst piękną, szlachetną gwarą śląską, a ja bym powiedziała: językiem śląskim. Językiem, za pomocą którego mogę wyrazić wszystkie uczucia ludzkie. Jest tak bogaty w słownictwo, że bardzo przyjemnie się go słucha.
Historia Hanki jest dla mnie dodatkowo poruszająca, bo jej losy dotykają w pewnym sensie losów mojej rodziny. Tak naprawdę każdy Ślązak przeżył podobną historię. Dlatego wszystkich na to przedstawienie serdecznie zapraszam. Każdy, kto przyjdzie i poświęci mi te 75 minut, sam sobie odpowie na pytanie, czy było warto. Mój przyjaciel, Darek Niebudek, który je obejrzał, powiedział, że życzy mi, żebym grała ten spektakl jak najdłużej, bo za pomocą tego monodramu jesteśmy w stanie ludziom wytłumaczyć, o co nam chodzi w temacie śląskości. To jest edukacja, poprzez teatr, a nie przez zagmatwane tłumaczenia i uczenie się historii. Trzeba tego posłuchać i zobaczyć, jak przez życie jednej kobiety wiele się przetoczyło. Ona zbiera to życie jak nitki w swoich ostatnich dniach i wspomina. Co nie znaczy, że Hanka jest tylko smutna, bo jest to momentami bardzo zabawne przedstawienie. Tak jak w życiu, które jest przecież słodko-gorzkie.

Tak jak wspomniałaś, przez 75 minut sama występujesz na scenie. To jest chyba trudne zadanie?

- To jest najtrudniejsze zadanie aktorskie i najtrudniejsza forma teatru. Nigdy nie chciałam grać monodramów, ale one dwukrotnie odnalazły mnie same. Najpierw była Poczekalnia, którą zrobiłam w zasadzie dla mojego syna, bo to on tę sztukę napisał. To miało być moje ostatnie wykonanie monodramu (śmiech), ale Mirek Neinert, dyrektor Teatru Korez, wziął mnie „pod włos" i znienacka dał mi tekst Hanki. Przeczytałam i wiedziałam, że to jest to.

Że zagrasz.

- Powiem ci, że ja nawet nie wiem, czy ja to gram. Kiedyś jedna dziennikarka zapytała, dlaczego ja ten spektakl tak przeżywam. A ja jej wyjaśniłam, że nie znam innego aktorstwa. Moje aktorstwo polega na tym, że się angażuję, nie potrafię grać „sposobem". Jest jakaś forma, którą trzeba sobie narzucić, ale ja zazwyczaj, zwłaszcza takie trudne teksty, staram się odtwarzać sercem i duszą.

A jak wyglądały przygotowania? Na co kładliście szczególny nacisk?

- Tak jak mówiłyśmy, ten spektakl to jest godzina i piętnaście minut gadania. Do tego są piosenki. Całe zeszłe lato, z dwutygodniową przerwą na urlop, uczyłam się tekstu. Dlatego, że tylko dosłowne odwzorowanie tego, co zostało napisane przez Pana Alojzego Lyskę, ma sens. W Hance nie można mówić własnymi słowami ani improwizować. Ten język jest dosyć trudny, skomplikowany nawet dla mnie, chociaż ja go znam od dzieciństwa, bo wyssałam go z mlekiem matki. Różni się też trochę od tego, którego ja się nauczyłam. Jest w nim bardzo dużo starośląskich zwrotów, składnia jest nieco inna. Trzeba więc było się tego nauczyć. To trwało mniej więcej dwa miesiące. A potem to już szło. Z Mirkiem Neinertem [reżyserem, M. K.) rozumieliśmy się bez słów. On fantastycznie potrafił mnie poprowadzić, dał mi dużo swobody, był takim moim nauczycielem i mistrzem, który potrafił mnie uruchomić i zatrzymać w odpowiednim momencie. Te próby zazwyczaj kończyły się tak, że oboje bardzo się wzruszaliśmy. Razem płakaliśmy, to było dla nas takie oczyszczenie. Dla mnie do dziś to przedstawienie jest formą katharsis. Po każdym spektaklu czuję trud i przyjemność.

Słyszałam, że bardzo często po nim płaczesz.

- Tak. I na nim, i po nim.

Z czego to wynika?

- Mając pięćdziesiąt parę lat, ma się już jakieś doświadczenie życiowe. Jestem matką dwóch synów, mam swoje problemy, także zdrowotne i jak mówię o pewnych rzeczach słowami Hanki, to czasami wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. Nie potrafię nad tym przejść do porządku dziennego. To dlatego ten spektakl mnie tyle kosztuje.

Widzowie też się wzruszają i czasami podejmują z tobą dialog.

- Też się zdarza. Czasami nawet ich do tego zachęcam. Często, gdy opowiadam jakąś historię, to potwierdzają, że tak właśnie było. Namawiam ich też do śpiewania razem ze mną. I oni śpiewają. Na początku musiałam być na Hance stuprocentowo skupiona, teraz w sumie też, ale mam na tyle ten tekst osadzony, że mogę sobie czasami pozwolić na kontakt z widzem. To jest żywy teatr. W pewnym momencie przestaję to traktować jak teatr, a zaczynam to odbierać jak spotkanie. Niektórzy twierdzą, że ten spektakl wymyka się spod jakichkolwiek definicji.

Czy mogłabyś powiedzieć też coś o rekwizytach? W Hance jest ich niewiele, ale wiem, że mają dla ciebie duże znaczenie.

- Tak. Gram w sukience mojej mamy. Wyszukiwałam rekwizyty właśnie u niej. Szukałam głównie starych zdjęć i przy okazji otworzyłam szafę mojego ojca, który nie żyje już prawie trzydzieści lat. W jednej z szuflad znalazłam jego stare okulary. Nikt nie pamiętał, że one tam są. Rogowe, duże, piękne okulary mojego taty. Wprawiłam do nich nowe szkła i w nich gram. Sukienka mamy, okulary taty i mam poczucie, że oni są ze mną.

Czy te rekwizyty nie są symbolem ciągłości pokoleń, znakiem, że ta nasza śląskość przechodzi z pokolenia na pokolenie?

- Pięknie to powiedziałaś i ty jako pierwsza to nazwałaś... Ja po prostu to czułam, wiedziałam, że muszę mieć jakiś element od mojej mamy, nie sądziłam, że znajdę coś osobistego po moim tacie. I faktycznie, to jest taka ciągłość. To jest taka moja nić, która wiąże mnie z XX wiekiem.

Wracając jeszcze do języka Hanki, wspominałaś, że nie jest on najłatwiejszy. Czy ktoś, kto zna słabo gwarę albo w ogóle, może przyjść na ten spektakl?

- Nawet powinien. W języku Alojzego Lyski jest bardzo mało niemieckich zwrotów. To jest czysty, śląski język i on jest bardziej zrozumiały dla osób spoza Śląska niż ten, którym się posługujemy teraz, bo nasz język jest bardziej zniemczony. Oczywiście, nawet ja znalazłam tam takie słowa, których nie rozumiałam, tłumaczył mi je Pan Alojzy.

Śląskie przedstawienia, w których występujesz w Korezie, czyli Cholonek i Mianujom mnie Hanka cieszą się ogromnym zainteresowaniem widzów. Jak myślisz, z czego to wynika?

- Chyba najbardziej z tęsknoty. W grę wchodzi też sentyment, chęć powrotu do młodych lat i pokazania swoim wnukom świata, którego już nie ma. Bo tego Śląska, który ja pamiętam z dzieciństwa, już nie ma i on nigdy nie wróci. Kiedyś, jak była Barbórka, to od rana grały orkiestry, szło się na mszę, były akademie w domach kultury, potem tata brał mnie na kopalnię, bo mój tata to był naprawdę fajny Ślązak... No i widzisz, jak ja mogę być inna, jak z każdej strony dotyka mnie coś, co jest z tym Śląskiem związane! Ale wracając do przedstawień, to muszę powiedzieć, że my niejedno młode pokolenie wychowaliśmy już na Cholonku. Hankę też zdarza mi się grać dla młodzieży i trzeba przyznać, że młodzież pięknie przyjmuje to przedstawienie, wzrusza się. Cieszę się, że panuje teraz swego rodzaju moda na śląskość. Oczywiście nieskromnie powiem, że mam nadzieję, że widzowie przychodzą też na te spektakle ze względu na mnie (śmiech).

Właśnie chciałam to powiedzieć: że spektakle te przyciągają po prostu świetną obsadą (śmiech). A jak myślisz, czy ta kultywowana przez ciebie śląskość ma szansę przetrwać?

- Mam nadzieję, że przetrwa. Robię wszystko, żeby przetrwała. Sądzę, że wielu jest takich jak ja. Dopóki żyje język, dopóty żyje kultura. I dlatego my tak bardzo o ten śląski język walczymy.

___

Grażyna Bułka - jedna z najbardziej popularnych aktorek na Śląsku. Na co dzień można ją zobaczyć w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego i w Teatrze Korez. Za monodram Mianujom mnie Hanka, który zaprezentuje podczas Chorzowskiego Teatru Ogrodowego, otrzymała w tym roku Złotą Maskę.

 



Magdalena Kulus
Sztajgerowy Cajtung
14 sierpnia 2017
Portrety
Grażyna Bułka