Halka przedwojenna - bez cepeliady

Modna ostatnio tendencja przenoszenia akcji spektaklu operowego do czasów współczesnych, modyfikacje treści i umiejscawianie akcji w innych miejscach niż życzyłby sobie tego sam kompozytor i librecista dotknęły właśnie Operę Bałtycką w Gdańsku

Piąta w historii tej sceny premiera „Halki” zapowiadana była jako szczególne wydarzenie,  a nazwisko Eweliny Pietrowiak stale poszerzającej swoje umiejętności u boku samego Mariusza Trelińskiego mogły obiecywać widowisko nowatorskie i niezwykłe. Pamiętne realizacje Marii Fołtyn w Operze Narodowej, a także nowoczesne spojrzenie Laco Adamika w Operze Wrocławskiej stworzyły w pewien sposób standard i próg dla przyszłych realizacji.

Akcja przeniesiona została w lata 30. XX wieku i nijak ma się do tematyki tego tryskającego folklorem i polskością dramatu w operowym sztafażu. Akt pierwszy stylizowany na kawiarnię pensjonaryjną w której odbywają się uroczystości weselne w całościowym spojrzeniu jest bardzo statyczny i chaotyczny. W drugim natomiast widzimy ogród za kawiarenką (kilka rzędów sztucznych cyprysów) i brak pomysłu na ruch sceniczny. Scenografia, również autorstwa Pietrowiak, to kilka brył nijak pasujących do wydarzeń scenicznych. Ciekawy zabieg usytuowania Halki na widowni intonującej „Gdybym rannym słonkiem” niweczy i burzy wcześniejsze wbiegnięcie na scenę chóru „pijanych” weselników i Janusza w pilotce.
W gdańskiej Halce wiele jest nieścisłości i brakuje konsekwencji zarówno reżyserskiej, jak i inscenizacyjnej. Zawodzą soliści, chór i orkiestra. Jedynie Paweł Skałuba wcielający się w rolę Jontka ratuje i urozmaica spektakl. Przejmujący w kreacji postaci, ujmujący aktorsko i bezbłędny w najsłynniejszej polskiej arii „Szumią jodły”. Artysta dysponuje silnym ekspresyjnym tenorem i z łatwością pokonuje trudności prowadzenia frazy.

Interpretację  Halki Katarzyny Hołysz śmiało zaliczyć można do interesującej, chociażby pod względem aktorskim, aczkolwiek śpiewaczka nie wprowadza pod względem interpretacyjnym żadnych innowacji. Jej tytułowa bohaterka jest muzycznie najzwyczajniej poprawna. Artystka dobrze radzi sobie co prawda w duetach i ansamblach, ale sztandarowe arie śpiewa mało ujmująco.

Liczne niedociągnięcia wokalne chórzystów, nierówności i słabe przygotowanie sprawiają  wrażenie jakoby orkiestra grała jedno, chór wykonywał drugie, a soliści starający zgrać się z całą resztą – śpiewali trzecie.

Mazur wieńczący dwa pierwsze akty przynosi zaskoczenie, rozczarowanie i irytację. Przed publicznością staje oto zespół tancerzy stylizowany na programy typu „You can Dance”, lub jak kto woli „Taniec z gwiazdami”, wypełniając scenę pokazem tańca towarzyskiego. Trudno doszukać się w tym super-show staropolskich tradycji.
Odmianę i prawdziwą  radość wizualną sprawiają tańce góralskie, pieczołowicie przygotowane od strony choreograficznej przez Romana Komassę. Są ciupagi, jest dużo okrzyków radości, a ze sceny wibruje góralszczyzną i tatrzańskim folklorem. Dlaczego nie zdecydowano się na przygotowanie całości realizacji w sposób tradycyjny?

Pomimo wielu starań  dyrygenta Andrzeja Straszyńskiego, orkiestra grała nierówno, zwalniała tempo i momentami grała nieczysto. Szczególnie zawiodły sekcje instrumentów dętych. 

Na szczęście solo wiolonczeli w IV akcie odbudowało uczucia i ostatki miłych wrażeń kończącego się spektaklu. A Halka? Wybiegła za scenę, a jej komputerowa zamienniczka rzuciła się ze skarpy na projekcji multimedialnej.



Maciej Michałkowski
Dziennik Teatralny Wrocław
27 marca 2010
Spektakle
Halka