Hamlet w rodzinie

"Ja, Hamlet" w reżyserii Marka Kality przypomina zeszyt zapisany tym samym charakterem pisma, które znamy z wcześniejszych jego przedstawień: "Kalimorfa" czy "Fernando Krapp napisał do mnie ten list". Tym razem zaskoczyła mnie zbyt duża liczba... ozdóbek.

Jesteśmy na scenie: widownia usytuowana po dwóch jej stronach (jak w talk show), środkiem rozgrywa się akcja "Hamleta", którą wszyscy dobrze znamy. Ale chyba nie do końca, bo już bodaj w drugiej scenie - rozciągniętej ponad miarę uczcie - padnie coś o Polsce, Ozryk zadzwoni do kogoś przez telefon komórkowy, a jedna z dam puści k..., która w tym towarzystwie nie przystoi. W tej nieznośnie długiej scenie reżyser próbuje umieścić opowiadaną historię o Polsce współczesnej, na pewno po 1989. Niestety, tych "szlaczków" polskich i politycznych jest niewiele, rwą się, gubią. Można odnieść wrażenie, że reżyser zapomina o nich i kiedy mu się przypomną, wsadza je na chybił trafił (znakiem tego, że możemy już swobodnie jeździć po Europie jest figurka wieży Eiffla przywieziona przez Laertesa). Odwrotnie niż Daniel Bloom, autor muzyki, który niesamowicie klimatycznie poprowadził warstwę dźwiękowa tego spektaklu. Użyta w nim muzyka znaczy tak samo, jak słowa. 

A co znaczą słowa? "Ja, Hamlet" jest opowieścią o rodzinie, jaką znajdziemy w każdej polskiej gazecie, czy telewizyjnym talk show. Bohater na oczach widzów bez skrępowania i zażenowania opowiada o tym, co się dzieje w jego rodzinie, w której nikt nie szanuje zasad moralnych, nie dba o tradycję i formy, gardzi przyjaźnią i miłością. Opowiada również o braku zaufania, o niemożności nawiązania prawdziwych relacji uczuciowych w rodzinie. Zabić kogoś dla królestwa to tyle samo, co zabić dla doraźnej korzyści. Drobiazg. 

Zaimek "Ja" użyty w tytule, sugeruje, że Hamlet jest kimś osobnym w tym świecie. Tymczasem z opowiedzianej historii wynika, że jest taki sam jak Oni (rodzina, przyjaciele, wrogowie). Nie ma w nim bohaterstwa, jest zwyczajność, posługuje się takimi samymi metodami jak ojczym, kumple, matka... Jest taki sam jak my na widowni, bo chodzi w podobnych dżinsach, podkoszulku, kurtce, mówi tak samo niedbale... 

Niedbałość mówienia bywa niekiedy świadomym zabiegiem formalnym, ale jeśli publiczność za często nie słyszy słów, to możemy mówić raczej o niedostatkach umiejętności aktorskich.. Najbardziej na tym ucierpiał Hamlet (Artur Zawadzki), który czasami był dzięki tak ustawionej roli do bólu prawdziwy, a czasami mocno fałszował. Najlepiej w koncepcję reżysera wpisał się Michał Anioł. Jako Klaudiusz, król Danii, stworzył postać przekonującą, od początku do końca przemyślaną, cyniczną i bezwzględną. W odróżnieniu od Hamleta zagrał ją bez jednej fałszywej nuty. Niestety, do aktorskiego tonu Artura Zawadzkiego nie dostroił się Marcin Sztabiński. Jego Laertes wypadł blado, beznamiętnie. Tylko scena pojedynku była naprawdę piękna. 

Marek Kalita odczytał z "Hamleta" portret rodziny. Ten teatralny portret wyłania się z mroków i półcieni, raczej szeptów niż krzyków. Jest przerażający i bardzo prawdziwy. Przynajmniej w pewnych kręgach, również w Polsce.



Stefan Drajewski
Polska Głos Wielkopolski
2 marca 2010
Spektakle
Ja, Hamlet