Haust wiadomo czego

"Inne rozkosze" - reż. Artur Więcek - Krakowski Teatr Scena STU

1.
Nic na to nie poradzę, że spektakl Artura „Barona" Więcka Inne rozkosze, kojarzy mi się z pewnym filmem z Philippem Noiret.

Dziadek, syn i wnuk wybierają się na Lazurowe Wybrzeże. Ma to być wyprawa, która wzmocni więzy rodzinne, trzy pokolenia zjednoczą się w jednym pragnieniu – co tu dużo mówić – panowie chcą zaszaleć. Kobiety, wino, śpiew. Podróż z Paryża na południe trochę trwa, więc jadą dzień i noc małym, ciasnym Renault i snują opowieści o tym, co zrobią. Kogo to nie przelecą i jak. Na miejscu w trójkę podryw idzie im raczej średnio, więc dzielą się na podgrupy wiekowe. Każdy wybiera sobie odpowiedni cel i rusza do ataku. A potem oglądamy trzy fenomenalne sceny z okolic północy. Są sklejone ze sobą tak, by widz miał wrażenie, że dzieją się równolegle. Oto wnuk, dwudziestoletni bodaj, uprawia na plaży ekstatyczny seks z rówieśnicą. I jeszcze raz, i jeszcze, coraz bardziej zapamiętale. Czterdziestoparoletni ojciec siedzi w domku na plaży obok nieco młodszej od siebie kobiety i przerażony podtrzymuje głowę w dłoniach, a ona półnaga trajkocze mu za plecami: „Jak to dobrze, że się spotkaliśmy! Byłeś wspaniały! Kiedy jej o nas powiesz? Zamieszkamy razem w Nicei. Musisz koniecznie jutro poznać moich rodziców!" Wreszcie w trzecim obrazie widzimy siwiutkiego Philippe Noiret, notabene inicjatora tej męskiej rodzinnej wyprawy do kobiecego raju. Samotny Noiret siedzi w pokoju hotelowym na łóżku bez spodni i w białej wymiętej koszuli. Ogląda telewizję. Może nawet jakiś romantyczny film. Ma w ręku kieliszek czerwonego wina, na twarzy wyraz absolutnej błogości. „Życie jest piękne!" – mówi i wychyla toast.

Co było dalej – nie pamiętam. Dla mnie po tej scenie film się skończył.

2.
Pilchowe Inne rozkosze w STU równie dobrze mogłyby nosić tytuł Kohutek w Krakowie, bo reżyser Artur Więcek jest najmocniej kojarzony właśnie z dwoma filmami o przygodach anioła Giordano pod Wawelem. No i ze spektaklami na podstawie Filozofii po góralsku ks. Tischnera. Krakowską premierę można z powodzeniem traktować jako kontynuację tamtych realizacji. Znów pełno tu dobroduszności w patrzeniu na ludzi, jest mądrość, która wybacza i miłość, która przymyka oko, kiedy trzeba. I jeszcze ten zachwyt nad trwaniem, nawet byle jakim i nieważnym. Śmiech z tego, co nadmiernie skomplikowane i gorycz z powodu nieodwracalności.

Kiedy tak ze dwadzieścia lat temu składaliśmy „Didaskalia" na schodach na Gołębiej, Więcek regularnie przychodził do redakcji w odwiedziny. I stało się raz tak, że bardzo, ale to bardzo zmęczył się wchodzeniem po schodach. Był upalny czerwcowy dzień. Więcek padł na wznak na kawałek wolnej podłogi między komputerem a parapetem. Leżał tak dłuższą chwilę z nogami i rękami uniesionymi do góry i ciężko oddychał. Wyglądał jak ten żuk z plaży od Gombrowicza, co go pisarz nie obrócił, nie uratował. Stałem nad Więckiem i nie wiedziałem, co robić. Czy Baron właśnie umiera, czy może się tylko wygłupia? Jak zaklasyfikować tak ekstraordynaryjny sposób wypoczynku?

Reżyserując Inne rozkosze zrobił dokładnie to samo, co wtedy. Pomieszał współczucie ze zdumieniem, zgrywę z troską. Stworzył w STU świat tkliwy i durny zarazem, kompromitujący się od razu i wywołujący tęsknotę za czymś bezpowrotnie utraconym. Opowieść o niepoprawnym lutrze-kobieciarzu, którego pewnego dnia dopadają własne iluzje, natchnione kłamstwa i obietnice złożone pięknym kobietom, otwiera się przed krakowskimi widzami, jak pudełko z urodzinowym prezentem. Bohater Innych rozkoszy – Kohutek właśnie taki metaforyczny prezent otrzymał i teraz trzeba zrobić wszystko, żeby zdjąwszy wstążkę i papier pakunkowy, nie zajrzeć do środka przy innych albo udawać, że wcale się takiego prezentu nie dostało. Do jego domu, zamieszkałego przez kilka pokoleń Kohutków, przybywa niespodzianie Aktualna Kobieta, mówiąc, że zostanie z nim już na zawsze. I to jest ten prezent. Materializacja pragnień, ale i prawdziwy Armagedon. Nigdy nie dostajemy tego, czego pragniemy albo dostajemy to w bardzo nieodpowiednim momencie. Bo przecież z Kohutkiem mieszka żona i córka, osobisty ojciec i matka, babcia Ohma, zaprzyjaźniony emerytowany Pastor i bóg wie kto jeszcze. Aktualną Kobietę trzeba ukryć przed najbliższymi z taką samą maestrią, z jaką babcia Ohma ukryła zawekowane pulpety wołowe, na które wszyscy w domu mają wielką ochotę.

Kohutek – dziecko pogranicza, nosiciel czeskiego nazwiska i odmiennej wiary – jest grany przez Tomasza Schimscheinera w tradycji czeskich bohaterów filmowych. Pół-Chaplin, pół-Szwejk. Półtora Casanovy. Ma wielką ochotę na Aktualną Kobietę (Pamela Adamik), ale przecież nie można tak pod nosem rodziny. Kohutek jest bohaterskim tchórzem, co znaczy akurat tyle, że zrobi wszystko, by nic się w jego życiu nie zmieniło. Trzeba zniechęcić Aktualną Kobietę do idei zamieszkania z nim, trzeba odwlekać chwilę wyznania, że się nabroiło. Więc Kohutek kręci, kombinuje, szarżuje z absurdem. Raz wierzy, raz nie wierzy, że wszystko zostanie po staremu. Schimscheiner uwodzi nie tylko sceniczne partnerki (Żonę – Dominikę Bednarczyk, Matkę – Annę Tomaszewską), ale i widzów. Kpi ze swojego pozateatralnego wizerunku pięćdziesięcioletniego chłopca i podrywacza. Jego Kohutek wzbudza czułość dla swoich niezdarnych kłamstw i intryg na łapu-capu. To, co w nim najmądrzejsze i najbardziej zdystansowane, zostaje wyjęte poza rolę.

Więcek dopisuje Pilchowi kolejną postać, narratorkę (Magdalena Walach). Elegancka kobieta w czarnej sukience snuje się po luterskim domu, mówi o Kohutku w trzeciej osobie, całuje ukrywającą się na stryszku Aktualną Kobietę. Nie zdradza tajemnic bohatera, trochę mu kibicuje, przejmuje niektóre frazy, opisuje to, co ciężko powiedzieć innym postaciom bez zburzenia sytuacji dialogowej. Więcek sugeruje, że ta historia byłaby nieco inna, gdyby zamiast Pilcha opowiedziała ją jakaś trochę liryczna, trochę ironiczna autorka. Walach nie stwarza scenicznego świata, raczej wraca do niego po latach, ogląda przeszłość, trochę już wie, jak potoczą się wypadki. Może być Kobietą z Kohutkowego Wczoraj, jeszcze jednym gościem bohatera albo jego córką, która dzięki literackiej machinie czasu przygląda się grzechom ojca, wyobraża sobie, jak to się wszystko wydarzyło.

Tę ostatnią hipotezę potwierdza finał spektaklu, w którym znika Kohutek, uciekając od domu, kobiet i wszystkich kłopotów, a odzywa się jego nastoletnia latorośl (Olga Więcek). Do tej pory tylko grała na skrzypcach, siedziała cichutko przy rodzinnym stole, a teraz patrzy smutnymi czarnymi oczami na puste miejsce po ojcu. Pałeczka pokoleń została przekazana może nie po to, by córcia powtórzyła tę samą drogę, ale po to, by zrozumiała. Czemu Kohutek zwodził i kłamał, snuł opowieści, fantazjował o innym życiu, stale wracając do Wisły, by żyć na kupie z innymi? Czy jego rejterada była próbą ocalenia czy przyznaniem się do upadku? Czy dziewczynka zrozumie, że jedyną winą Kohutka było to, że pragnął żyć życiem kilku innych ludzi, pożądał kobiecej skóry, jak słów Pisma Świętego, wchodził pod tę skórę, jak w sens najbardziej zagmatwanych ustępów Słowa Bożego?

Więcek zgromadził na scenie STU dawnych aktorów z Starego Teatru, Słowackiego, Ludowego i Bagateli. Oprócz Anny Tomaszewskiej mamy w obsadzie innych brawurowych weteranów – Marka Litewkę, Edwarda Linde-Lubaszenko, Jerzego Święcha. Sceny z ich udziałem są gęste od złośliwych obserwacji, cudacznych dykteryjek, idiotycznych nawyków. Wydaje się, że przy stole w Kohutkowym domu zgromadziły się wszystkie dziwactwa inteligentnych i pobożnych ludzi. Ojciec konspirator, matka terrorystka, pastor idealista i jeszcze ten mistrz, alkoholik, wyrocznia dla bohatera grany przez Lubaszenkę. Do niego można przyjść i pokazać Aktualną Kobietę, bo on zrozumie, wybaczy, poradzi.

Kilka scen zostaje w pamięci bez żadnych wątpliwości. Aktualna Kobieta zostaje przemycona do łazienki, kąpie się w pianie i rozmawia z Kohutkiem, ale oto do drzwi stuka matka. Schimscheiner zanurza głowę narzeczonej pod wodę, w obawie przed dekonspiracją podwija spodnie, smaruje głowę i twarz pianą, wreszcie półnagi, okryty ręcznikiem uchyla drzwi. W innej – Aktualna Kobieta rozbiera się przed Kohutkiem na stryszku i objawia mu się w świetle świeczki, jak święty Graal podstarzałych mężczyzn. Kohutek nie śmie dotknąć tej nagości, ale razem z Schimscheinerem boimy się, że bohater zaraz z wrażenia spadnie ze stryszku. Wreszcie trzecia sekwencja: Jerzy Święch, czyli pastor safanduła, wynajmujący pokój u Kohutków, marzy, by dołączył do niego inny emerytowany duchowny, żeby wreszcie znalazł się wierny sojusznik w religijno-obyczajowych dysputach przy obiedzie, bo póki co pastor przegrywa każdą potyczkę z matką i ojcem Kohutka. Genialnie wypada rozmowa przy stole, targowanie się o to, komu z udających się na emeryturę wielebnych warto udzielić gościny, który jest na tyle solidnego zdrowia, by jako lokator rokował na dłużej. Inwestycja w pastora-lokatora to nie byle co.

I tak sobie płynie ten spektakl – od wzruszenia po absurd. Wiem, że premiera miała miejsce pod koniec września, ale od tamtego czasu jeszcze się z tej teatralnej „Wisły" nie wydostałem.

3.
Z ostatniej chwili. Zawsze twierdziłem, że najlepszymi krytykami bywają zdymisjonowani lub ewentualnie aktualni dyrektorzy scen polskich. Któż bardziej od nich zna się na teatrze? Nikt! Dlatego wnikliwie śledzę felietony Krzysztofa Orzechowskiego. Zasłużony dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego z pasją recenzuje pierwsze produkcje duetu Krzysztof Głuchowski / Bartosz Szydłowski, który – jak wiemy – przejął po nim tę placówkę. Ostatnio podobał mi się fragment, w którym Orzechowski udowadniał, że Plastiki Mayenburga są sztuką słabszą niż Bóg mordu Rezy wyprodukowany za jego rządów. Niby racja. Przecież wszystko, co robimy jest niejako z założenia lepsze i ważniejsze dla nas niż to, co robią inni.



Łukasz Drewniak
teatralny.pl
18 stycznia 2017
Spektakle
Inne Rozkosze