Herkules Poirot w podomce

Krystyna Janda jako wścibska, przaśna, rozkrzyczana, zarozumiała "baba". Wcale nie tak łatwo ją polubić. Mogłaby być waszą sąsiadką - plotkarą, która o ludziach powie więcej, niż oni sami o sobie. Ale może nie taki diabeł straszny? Zwłaszcza, gdy dochodzi do brutalnego morderstwa, a nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. No, prawie nikt.

Krystyna Janda rozstawia po kątach

"Lily", według sztuki mało znanego w Polsce Jacka Popplewella, ma Herkulesa Poirota w podomce i chustce na głowie (kostiumy Tomasza Ossolińskiego). Tytułowa bohaterka, grana przez Krystynę Jandę - kolejny raz reżyserkę i aktorkę w jednym - jest sprzątaczką. Znajduje ciało swojego zamordowanego szefa Richarda Marshalla (Krzysztof Stelmaszyk na zmianę z Mirosławem Haniszewskim). Zgłasza sprawę policji. Czekają na nią dwie wiadomości, dobra i zła. Dobra (przynajmniej dla niej) - badający sprawę inspektor Baxter (Piotr Machalica) jest jej znajomym sprzed lat. Zła - mężczyzna z nożem wbitym w plecy znika.

Kto ma związek z przemieszczającym się, jak u Alfreda Hitchcocka, trupem? Czy maczała w tym palce jego żona, Claire Marshall (Agnieszka Krukówna), skrywająca się za ciemnymi okularami femme fatale, flirtująca z przystojnym księgowym Robertem Westerbym (Mateusz Damięcki)? A może nagabywana przez szefa roześmiana maszynistka Vickie Reynolds (Magdalena Lamparska)? Sekretarki Marian Selby (Magdalena Smalara) i młodego detektywa Goddarda (Grzegorz Daukszewicz) prawie nikt nie podejrzewa. Ona zawsze była zapatrzona w Marshalla jak w obrazek, a on go nie znał.

Niewylewająca za kołnierz sprzątaczka wcina się w każde zdanie i rozstawia detektywów po kątach. Sprawy się komplikują, a poszlaki przyjmują rozmiary guzika w kształcie muszelki. Lily Piper zakasa rękawy i zaczyna własne śledztwo, mimo że nikt jej o to nie prosił.

Śmiechu warte

W prostej inscenizacji (na scenografię autorstwa zmarłego Macieja Marii Putowskiego składają się nowoczesne, przeźroczyste meble, kilka srebrnych drzwi i prowizoryczne biuro) za przerywniki służy wpadający w ucho motyw fortepianowy. Królowa ceremonii, gagów, jest jedna. Janda zagrywa się na potęgę, robi z bohaterki uosobienie wszelkich stereotypów. Potrafi to doskonale, udowadniała nie raz . W podobne farsowe tony uderza m.in. jako Florence Foster Jenkins w "Boskiej!". W nowej roli idzie dalej. Jest totalna - wulgarna, trochę prostacka, irytująca i śmieszna. Z Piotrem Machalicą, wyglądającym jak z trącącego myszką kina śledczego, tworzą duet idealny od czasów występów w Teatrze Powszechnym. Tutaj są komediowym samograjem, wymyślonym według klasycznej zasady skrajnych przeciwieństw.

"Lily" ma dobrze wygrane typy postaci (abstrakcyjny taniec Matusza Damięckiego, zawodzenie Magdaleny Smalary!) i pędzące, jak na farsę przystało, tempo. Oczywiście, że pełno tu zgranych gatunkowo schematów. Ale choć intryga zostaje rozwiązana zbyt szybko, a historii czasem brak dreszczyku - bardziej zdecydowanego kierowania podejrzeń na każdego z bohaterów - to summa summarum jest się z czego cieszyć. "Lily" nie tylko nie rani oczu ani uszu, jest wartą śmiechu rozrywką. To solidna teatralna układanka, w której pasują do siebie najważniejsze puzzle.

Krystyna Janda podkreślała w "Rezerwacji", że od lat (jej najstarszy teatr, Polonia, obchodzi w tym roku 15-lecie) walczy z elitarnością. Po raz pierwszy nie dostała dofinansowania na spektakle na ulicy, za darmo, dla każdego. Trudno to skomentować. Lily znalazłaby jakieś siarczyste przekleństwo.



Dawid Dudko
Onet.Kultura
29 lutego 2020
Spektakle
Lily
Portrety
Krystyna Janda