Historia przychylnie ocenia jedynie zwycięzców

Nie tak dawno temu, bo na przełomie maja i czerwca 2014 roku Jan Englert w rozmowie z Tomaszem Miłkowskim opowiadał o nieprawdopodobnym przypadku pełnej samoobsługi, kiedy to „reżyser nie tylko napisał scenariusz i sam się obsadził, ale jeszcze potem napisał na swoim blogu entuzjastyczną recenzję". W przypadku „Machii" Juliusz Machulski zaledwie napisał scenariusz i wyreżyserował sztukę, a i to wydaje mi się ciut za dużo.

Przede wszystkim zabrakło w tym przedstawieniu racjonalnej i obiektywnej oceny samego tekstu. Ten wydał się nader statyczny i monotonny, by zyskać sobie przychylność widzów. Sam pomysł zajęcia się kontrowersyjną postacią, jaką był Niccolo Machiavelli wydaje się być trafionym, jednak sposób ujęcia tematu budzi sporo zastrzeżeń. Reżyser, jak sam przyznaje, chciał powiedzieć o Machiavellim maksymalnie dużo, ja zaś sadzę że korzystniej byłoby wyartykułować dostatecznie dużo, by przedstawić tę nietuzinkową postać. Naturalnie rozumiem, iż statystyczny polski widz nie jest specjalistą od polityki czasów włoskiego renesansu, jednakże ilość historycznych faktów oraz ich złożoność w połączeniu z pokaźną liczbą postaci o obcobrzmiących nazwiskach sprawia, że trudno jest śledzić tę opowieść z niesłabnącym zainteresowaniem.

Szczególnie, że całość utrzymana jest w formie rozmowy, w której sekretarz Rady Pięciuset zadaje pytania, zaś Machiavelli odpowiada. Dialog ten, chociaż mówi o wielu ciekawych epizodach z życia Florentczyka, to chwilami zdaje się nie mieć końca. Długo wyczekiwane napięcie przynosi finał przedstawienia, kiedy zaczynam rozumieć o co tak naprawdę chodzi, doceniając kunszt twórcy inscenizacji. Niestety fantastyczne zakończenie spektaklu oraz z rzadka dawkowany, choć pierwszorzędny humor to za mało, by całość przedsięwzięcia uznać za sukces.

„Machia" zamiast porazić mnie emocjonalnym i artystycznym prądem elektrycznym, solidnie mnie wyedukowała. Wychodząc z teatru doskonale wiem kim był Niccolo Machiavelli, Cezary Borgia, papież Juliusz II czy Maksymilian I. Rozumiem politykę prowadzoną przez Medyceuszy oraz republikańskie sympatie Machiavellego. „Książę" – słynny traktat z 1532 roku przybliżył mi meandry polityki, w której cel uświęca środki. Dzięki wywodom Florentczyka mam świadomość, że dobra i skuteczna polityka jest nastawiona na osiąganie konkretnych celów i nie ma tu miejsca na moralność czy etykę, albowiem historia przychylnie ocenia jedynie zwycięzców. Włoski polityk nauczył mnie, że dobry władca powinien łączyć w sobie w równych proporcjach naturę lwa, by budzić postrach i lisa, by umieć omijać sidła. Tak, to wszystko już wiem, ale czy o to chodziło twórcy spektaklu?

Dużo bardziej zainteresowała mnie muzyczna oprawa lubelskiej inscenizacji. Nietuzinkowe kompozycje Piotra Selima potrafią stworzyć odpowiedni nastrój, w którym raz narasta lęk, raz niepewność, raz smutek subtelnie przeplatany nostalgią. Muzyczne aranżacje Selima wraz z silnym i czystym głosem Barbery (Marta Ledwoń) na długo pozostają w pamięci. Talentom muzycznym bez wątpienia dorównały kreacje aktorskie. Dostojny i opanowany Adam Ferency w roli Machiavellego, niezastąpiony Piotr Głowacki jako Francesco Tarugi oraz wspomniana już Barbery, w którą wciela się znakomita Marta Ledwoń. Spójne, charyzmatyczne i przemyślane postaci poruszają się w minimalistycznej, acz funkcjonalnej scenografii autorstwa Justyny Łagowskiej.

I właściwie całość byłaby do zaakceptowania, gdyby nie liczne filary vis a vi mojego i wielu innych krzeseł. Z całego serca pragnę zaprosić osobę organizującą widownię do tego, by usiadła na tych miejscach i spróbowała obejrzeć choć jeden spektakl. Zastanawiam się, czy Teatr Stary w Lublinie jest aż tak biedny, że nie może sobie pozwolić na stratę tych kilkunastu widzów, którzy i tak niewiele zobaczą? Nic tak nie frustruje widowni, jak miejsce z którego trudno dojrzeć scenę. I chociaż pozwoliłam sobie na przesunięcie krzesła lekko w lewo, to i tak albo widziałam Machiavellego albo Tarugi, a po środku zawsze był słup. Grupa widzów przede mną miała ten sam problem, ich wędrujące głowy raz na prawo, raz na lewo dodatkowo przeszkadzały mi w odbiorze sztuki. W niespełna dwie godzinny nabawiłam się nieznośnego bólu szyi, którego nie przyćmił nawet arcyciekawy finał spektaklu, który nota bene aż za bardzo przypomina słynny film w reżyserii Taylor Hackford – „Adwokat diabła".

 



Magdalena Mąka
Dziennik Teatralny Lublin
26 czerwca 2014
Spektakle
Machia