Historię często się zmienia... dla własnych potrzeb

Opera Bałtycka nie posiada w swoim repertuarze zbyt wielu spektakli operetkowych. Po dziś dzień gdańska publiczność miała okazję oglądać zaledwie dziesięć premier. To niewiele, zważywszy na fakt, że ostatni podobny spektakl miał miejsce dziewięć lat temu. Jest szansa, że się to niebawem zmieni, a to chociażby dzięki dobrze przyjętemu „Orfeuszowi w piekle", który pierwszy i ostatni raz był wystawiany na tej scenie w 1984 roku.

Orfeusz i Eurydyka nie są zgodnym małżeństwem. Nie mogą się jednak rozwieść, gdyż Opinia Publiczna im na to nie pozwala. Stąd też ich szczerość w mówienie o swoich kochankach – on ma romans z nimfą z Olimpu, ona natomiast flirtuje z pszczelarzem. Lecz piękna Eurydyka nie wie, że jej wielbicielem jest sam Pluton, władca świata umarłych, który zabiera niewiastę do piekła i w pozostawionym w jej domu liście rozkazuje, by mąż nie szukał żony. Tyle że Orfeusz bynajmniej nie smuci się z zastałej straty, a Eurydyka wcale nie chce wracać do żywych. Jednakże, skoro Opinia Publiczna przypomina o małżeńskiej powinności, to dla własnego dobra trzeba udać się w tę pozaziemską wędrówkę.

Recenzentka nie będzie kryła się ze swoim początkowym sceptycznym podejściem do „Orfeusza w piekle", gdyż jest to najlepszy dowód na to, że pierwsze wrażenie jest często mylne, a sama recenzentka z biegiem czasu szczerze pokochała tę historię. Bowiem z kolejnymi scenami akcja plecie coraz lepsze scenariusze, a bohaterowie mówią coraz soczystszym językiem (wiele żartów po prostu wymusza szczery śmiech), by w końcu recenzentka – a wraz z nią reszta publiczności – mogła doczekać się nietuzinkowego zakończenia. Najnowsza operetka Opery Bałtyckiej nie tylko bawi, ale również angażuje widza w tym zwariowanym, pozaziemskim świecie, w którym nic nie jest takie, jakie powinno być. I chwała mu za to.

Im lepiej ktoś zna oryginalny mit o Orfeuszu i Eurydyce, tym większą będzie miał przyjemność z oglądania „Orfeusza w piekle". Choć imiona i relacje pomiędzy postaciami się zgadzają, tak motywacje i zachowania już niekoniecznie. Tworzy to wyjątkowy kontrast, który niejednokrotnie potrafi wywołać zaskoczenie i rozbawić do łez. Szczególnie w tak doborowym towarzystwie aktorów. Orfeusz Dawida Kwiecińskiego bynajmniej nie rozpacza nad stratą żony, szczerze ciesząc się z końca małżeńskiego problemu, co niejednokrotnie powoduje uśmiech na twarzy widza. Eurydyka Marii Domżał to kobieta o zachwycającym sopranie, także nietrudno zrozumieć uwielbienie Plutona. Tyle że Przemysław Baiński, który odgrywa tę postać, nie jest tak zły i podstępny, za jakiego można go uważać, a jego ostatnia scena podczas balu dezorientuje swoją decyzją. Bardzo ciekawą postacią okazuje się także brat „głównego złego", czyli Jowisz, władca Olimpu, wykreowany przez Adama Woźniaka. Choć przyrzeka wierność swej żonie Junonie, sam wpada w sidła Eurydyki, co doprowadza nie tylko do jednej z najbardziej zabawnych scen w całej operetce (pieśń o musze okazała się strzałem w dziesiątkę), ale także do zaskakującego finału. I choć historia kończy się tak samo, jak w mitologii rzymskiej, wciąż zaskakuje różnymi motywacjami bohaterów, a tym samym i samą świeżością w odczycie tak znanej historii.

Również pod względem wykonania scenografii czuć ową świeżość. Choć początkowo dekorację można byłoby uznać za jedną z prostszych, z biegiem wydarzeń coraz lepiej dostrzega się, iż w pełni oddaje nastrój trzech różnych miejsc (ziemi, nieba i piekła). Każdy najmniejszy symboliczny rekwizyt dodawał scenie blasku: czerwone kwiaty w I akcie, białe poduszki w akcie II i pozbawione liści drzewa w akcie III rzucają się w oczy i zdecydowanie pozostają w pamięci na dłużej.

W tak niezwykłych miejscach, do jakich przenosi nas operetka, choreografia wypada nie mniej ciekawie. Przygotowany przez Jarosława Stańka ruch sceniczny oddawał lekko erotyczno-ironiczny charakter „Orfeusza w piekle". Nie tylko grupowe wykonania, ale także te krótkie pojedyncze elementy taneczne (jak chociażby Johna Styksa w wykonaniu Łukasza Ratajczaka) cieszą oko, a przy tym nierzadko rozbawiają. Widać, że aktorzy wiedzieli, co mają robić na scenie i wyciągnęli pełnię możliwości z danego im libretta.

„Orfeusz w piekle" to spektakl abstrakcyjny i pełen pozytywnej energii. Po roztańczonej operetce nie sposób tak po prostu przejść do szarej rzeczywistości. Najnowszy tytuł Opery Bałtyckiej należy niewątpliwie do jednych z tych, w których warto wziąć udział. Nie tylko dlatego, żeby przeżyć coś tak niecodziennego, ale także żeby przekonać się na własnej skórze, że operetka wcale nie należy do gatunku drugiej kategorii. Ponieważ – jak to ujęła reżyserka, Maria Sartova – nie należy dzielić sztuki na „dobrą i złą" ze względu na gatunek, lecz brać pod uwagę kwestię wykonania, interpretacji oraz realizacji. A pod tym względem „Orfeusz w piekle" broni się sam i znajduje się jak najbardziej w pierwszej kategorii.



Marta Cecelska
Dziennik Teatralny Trójmiasto
16 kwietnia 2018
Spektakle
Orfeusz w piekle
Portrety
Maria Sartova