Hollywood a sprawa śląska

Teatr Rozrywki jest dla mnie symbolicznym Hollywood (a może raczej Broadwayem?) na poletku śląskiej kultury. Nikt tu nie przybiera tanich artystowskich póz przykrywających zawodowe niechlujstwo i nieliczenie się z widzem. Ceni się tu przede wszystkim solidne rzemiosło na najwyższym poziomie, a przez to także widza, który odwdzięcza się, odwiedzając teatr masowo.

Pomiędzy amerykańską "fabryką snów" a twórcami tzw. Kina niezależnego istnieje mentalna przepaść. "Niezależni" mają w głębokiej pogardzie Hollywood, które utożsamiają z "komercją" rozumianą jako schlebianie tanim gustom. W istocie spór toczy się o istotę filmowego warsztatu: w Los Angeles premiuje się solidne filmowe rzemiosło na najwyższym poziomie, "niezależni" uczynili z warsztatowego niechlujstwa cnotę i "środek artystycznego wyrazu". A to przenosi się na odbiór filmów: na dobrze zrealizowane dzieła walą miliony na całym świecie, zaś "prawdziwy artysta" ma widza w d.... Spór ten jest pozorny: życie dowiodło, że wiele hollywoodzkich filmów zostało uznanych za arcydzieła, co nie przeszkadzało im zdobywać masową widownię. Zaś tysiące "ambitnych" produkcji żyje wyłącznie w opasłych almanachach i nikt ich nigdy nie obejrzy poza studentami filmoznawstwa w ramach zaliczenia. 

Jest to moja - spóźniona z oczywistych względów - refleksja po tegorocznych "Miodach i chrzanach", jakie "PDZ" rozdał ledwie kilkanaście godzin przed narodowym dramatem 10 kwietnia. Jednym z laureatów "Miodu" został pan Dariusz Miłkowski, dyrektor chorzowskiego Teatru Rozrywki. Uzasadnienie było piękne w swej prostocie: nagrodę przyznano za umiejętność doboru repertuaru, zgodnego z oczekiwaniami widzów i aktorów, oraz niezwykłą dbałość o wysokie standardy w kulturze. 

Jestem wiernym fanem tego teatru, właśnie z powodu "repertuaru, zgodnego z oczekiwaniami widzów i aktorów, oraz niezwykłą dbałość o wysokie standardy w kulturze". Teatr Rozrywki jest dla mnie takim właśnie symbolicznym Hollywood (a może raczej Broadwayem?) na poletku śląskiej kultury. Nikt tu nie przybiera tanich artystowskich póz przykrywających zawodowe niechlujstwo i nieliczenie się z widzem. Ceni się tu przede wszystkim solidne rzemiosło na najwyższym poziomie, a przez to także widza, który odwdzięcza się, odwiedzając teatr masowo. 

Nieraz już na tych łamach powtarzałem nieśmiertelną oczywistość: w sztuce najgorszą rzeczą są ersatze i oszczędności, w teatrze daje to szczególnie żałosny efekt. Dekoracji nie można wznosić ze szperplaty, a kostiumów szyć z bibułki, muzyka to zespół muzyczny, a nie płytka z komputera, balet musi równo podnosić nogi, zaś aktor to ten, kto potrafi grać i śpiewać, a nie działacz związkowy. Po raz kolejny powtarzam, bo to ciągle nie dla wszystkich jest oczywiste: na tym właśnie polegają owe "wysokie standardy w kulturze" - na rezygnacji z kompromisów, bo każdy kompromis z jakością, z regułami warsztatu, kończy się klęską. I to jest podstawowe źródło sukcesów Teatru Rozrywki, który jako jedyny z naszego województwa jest obecny w ogólnokrajowym obiektu artystycznym, jako jedyny gra codziennie przy kompletach widowni (nie tylko na szkolnych spektaklach). 

Ale warto pamiętać, że relacje widz-teatr muszą być dwustronne. Cenię dyrektora Miłkowskiego i za to, że "wysokich standardów w kulturze" wymaga nie tylko od własnego zespołu, ale też... od gości. W Chorzowie na widownię nie wpuszcza się spóźnialskich. Nie zdążyłeś - uprzejma, ale stanowcza obsługa skieruje cię na boczny balkon. Musiałeś wyjść podczas spektaklu - już nie wrócisz na widownię. Wojewoda, marszałek, prezydent miasta - nie ma wyjątków. Okazuje się, że samych widzów pobudza to do odpowiednich zachowań, tu bardzo rzadko słyszy się dzwoniący telefon, jedzenia i picia też nikt nie uprawia. 

I jeszcze rzecz bardzo prosta, a jakże ważna dla owych "standardów". W "Rozrywce", jeśli już ktoś staje na scenie, to zawsze jest elegancko ubrany. I reżyser, gdy wychodzi do ukłonów po premierze, i dyrektor, gdy musi wygłosić mowę, i redaktor Karwat, gdy prowadzi comiesięczny talk show (z tego powodu po raz pierwszy od matury zainwestował w garnitur). Przejawia się w tym elementarny szacunek dla widza i dla własnej sceny, taka autentyczna, może nawet staromodna elegancja, którą z wielu dziedzin życia lekkomyślnie odesłano do lamusa. 

A jeśli ktoś szuka "nowoczesności", niech chodzi np. do teatru w Katowicach, gdzie reżyserzy tydzień przed premierą nie czeszą się i nie golą, zaś ubranie pożyczają na tę okazję od lumpów z dworca kolejowego. Gdzie dyrektor artystyczny zawsze przed wejściem na scenę wdziewa wymiętą koszulę flanelową i wygryzione przez mole sztruksowe spodnie. 

Ja tam wolę "standardy w kulturze" nagrodzone przez kapitułę "Miodów". Miód na moje serce.



(-)
Polska Dziennik Zachodni
24 kwietnia 2010