Horror szoł!

"Gdy 19 czerwca 1973 roku w maleńkim londyńskim Theatre Upstairs odbywała się prapremiera "The Rocky Horror Show", jego autorzy pewnie nie spodziewali się, że ich dziwaczne, perwersyjne dziełko zdobędzie szturmem światową scenę musicalową..." A mogli się spodziewać. Musical ten to opowieść o parze młodych narzeczonych, zagubionych w ciemnym lesie Bradzie i Janet, którzy w poszukiwaniu pomocy trafiają do przedziwnego zamczyska rodem z transylwańskich legend. Natychmiast zostają wciągnięci w Pętlę czasu przez dość oryginalną świtę szalonego naukowca, przybysza z innej galaktyki i lubieżnego transwestyty-biseksualisty w jednym - doktora Franka`n`Furtera. W tych okolicznościach do głosu dochodzą najskrytsze pragnienia i tłumione dotychczas popędy... A wszystko w estetyce parodii kina grozy klasy B.

Najważniejszy w „The Rocky Horror Show” jest voyeurism, czyli przaśne polskie podglądactwo. Podglądanie dominuje całość spektaklu, podporządkowane są mu scenografia, choreografia i reżyseria, ba! już nawet sama budowa tego „dziwacznego, perwersyjnego dziełka” wskazuje na zamysł twórczy. Wprowadzenie wyższego poziomu narracji czy interfikcji (scen z monitoringu) to też elementy podglądania. Nawarstwiają się one do tego stopnia, że w pewnym momencie widzowie podglądają narratora podglądającego postaci podglądające siebie nawzajem! A taki voyeurystyczny bezwstyd się podoba. Po prostu.

Zabieg scenograficzny to ustawienie na samym środku sceny rusztowania, stalowej konstrukcji rodem z postindustrialnych projektów. Scena, notabene, również znajduje się niejako w środku, ponieważ widzowie oglądają spektakl z dwóch stron: akcja rozgrywa się jednocześnie pomiędzy dwiema częściami widowni, zwróconej do siebie twarzą w twarz (a rozdzielonej jedynie sceną). Taki sposób budowania przestrzeni przypomina nieco gabinet luster z wesołego miasteczka. Lustra w spektaklu są zresztą wykorzystane, i to w znaczeniu czysto materialnym: tworzą ramy sceny, i tak pozbawionej już własnego tła (stanowią je obie strony widowni – nie dla aktorów jednak, a dla siebie nawzajem).

Swoiste obnażenie akcji następuje również dzięki wykorzystaniu podwójnej fikcji, czyli dodatkowego narratora, mającego za zadanie z jednej strony uwiarygodnić przestawione wydarzenia, z drugiej zaś – przez fikcyjną legitymację fikcji skłonić do przymrużenia oka, a tym samym do wejścia w grę. Narracja stosuje przewrotny zabieg podwójnego potwierdzenia stającego się negacją (wedle odwróconej reguły: dwa minusy dają plus): chwyt znany i stosowany choćby przez E. T. A. Hoffmanna czy bliższego polskiemu czytelnikowi Nabokova (Lolita). Rola narratora w wykonaniu Rafała Bryndala nie wypada jednak przekonująco, a momentami (próby tańca czy śpiewu) nawet niesmacznie. A szkoda. Dobry narrator byłby wielkim atutem opartego na nieco przewrotnej grze przedstawienia.

Ale i sam spektakl świetnie z widzem gra, serwując – oprócz popcornu na wejściu – potężną dawkę kiczu wszelkiej maści. Kiczem „The Rocky Horror Show” wprost ocieka i pławi się radośnie w tym słodko-krwistym sosie: od kiczu seksualnego (absolutna dominanta w stylistyce z pogranicza harlequinów i niskobudżetowych horrorów) przez polityczno-społeczny aż po religijny. Istny horror szoł!, ale czy naprawdę taka czysta fikcja? Aluzje do polskiej kultury masowej sytuują spektakl niepokojąco blisko rzeczywistości.



Katarzyna Orlińska
Teatrakcje
22 kwietnia 2011