Humoreska nazywana życiem

Piotr Kruszczyński to dobry duch Teatru im. Aleksandra Fredry. Debiutował na gnieźnieńskiej scenie udaną "Kartoteką", kilka lat temu zrealizował na niej niedocenioną, choć bardzo oryginalną i współczesną interpretację "Nie-boskiej", a teraz pokazał "Nasze miasto" Wildera, swoiste memento adresowane do żywych i do miasta, w którym spektakl jest grany. A swoją wizję przedstawienia wywiódł po części z "Umarłych ze Spoon River" Edgara Mastersa.

Podobno piękna Olga Czechow, przez lata agentka radzieckiego wywiadu w Niemczech, poprosiła przed śmiercią o szampana i napiwszy się, wyszeptała, że życie jest piękne. "Życie jest potworem" - powiada wszakże jedna z postaci "Umarłych", a inna dodaje: "Całe życie jak wół w zaprzęgu". Z kolei pani Webb z "Naszego miasta" mówi, że "Świat jest źle urządzony", co potwierdza pani Soames: "Jakież to życie było straszne", dodając jednak: "Ale i cudowne". Pani Gibbs też nie ma wątpliwości, iż: "Warto jest przeżyć to wszystko". To wszystko, czyli co? Piotr Kruszczyński zdaje się mówić widzowi, że ludzka egzystencja to - mówiąc cytatem z "Umarłych" - "humoreska nazywana życiem".

Banalne życie banalnego miasta, dzień jak co dzień, dzieciństwo, młodość, miłość, małżeństwo i już z górki, pierwszy atak reumatyzmu - i już wnuki. Drugi atak reumatyzmu - i już śmiertelne łoże. Oto w skrócie "Nasze miasto" Wildera. Jaki ma kształt i wymowę na scenie gnieźnieńskiej? Reżyser spektaklu zdecydował się portretować rzeczywistość z pewną ironią, z dystansem, czasem sarkastycznie, choć bywa, że komediowo. Krotochwilna ścieżka dźwiękowa "zza kadru", wykonywana na żywo i pociesznie przez wokalistów Spirituals & Gospel Quartet, towarzyszy umownym czynnościom, pokazywanym pantomimicznie, od pocałunku czy rozsuwania firanek po palenie w piecu. Kwartet poznańskich "spirituelsów" świetnie też wokalnie wzbogaca spektakl, przydając mu klimatu bliskiego sztuce Wildera (muzyka: Bartosz Chajdecki).

Życie w poczekalni

Jak się wydaje, z telewizyjnej wersji "Umarłych" zaczerpnął reżyser pomysł na ukształtowanie przestrzeni gry. O ile w spektaklu TVP opuszczone hale huty Kościuszko grały rolę "miasta zmarłych", tak tutaj - na scenie - akcja sztuki przebiega w starej, brudnej hali, być może w opuszczonym magazynie lub poczekalni nieczynnego już dworca kolejowego, w której pozostało jeszcze kilka ławek (scenografia Justyny Kuchty). Ta poczekalnia zapyziałego miasta, w której toczy się codzienność dwóch rodzin i przez którą przewijają się - jak w "Kartotece" - inne postacie miasta, urasta do metafory życia, które zdaje się być tymczasowością, czekaniem, aż nastąpi to, co nieuchronne. A pociągi, które przejeżdżają przez stację i nawet się w niej nie zatrzymują (kilka razy migają światła i słychać gwizd lokomotywy), symbolizują mijający czas, brak perspektyw i kontaktu z "wielkim światem", brak szans na inne życie; zachęcają do ucieczki, a jednocześnie uzmysławiają, że stąd nie ma wyjścia. I że to egzystencjalne "czekanie" przemija szybciej, niż się człowiek spodziewa. Pojemna metafora, nie chodzi w niej tylko o jakieś miasto, które się zwija lub nie spełnia nadziei jego mieszkanców, ale o każde życie, o każdy los.

Tempus fugit, aeternitas manet - czas ucieka, wieczność pozostaje. Reżyser zdaje się pozostawać przy pierwszym członie: "czas ucieka". Wieczność ma dla niego wymiar być może czysto fizyczny, a nie metafizyczny. W jego interpretacji życie będące - jako się rzekło - poczekalnią w drodze ku śmierci, to często nudna poczekalnia, z której widać czasem pociągi z tymi, których życie wydaje się bardziej barwne. Zanim zacznie się spektakl, słychać urywki wspomnień ludzi w podeszłym wieku, mieszkańców Gniezna, którzy niejako za pośrednictwem aktorów odegrają za chwilę - metaforycznie rzecz jasna - swoje dawne życie (chwile dzieciństwa, młodości, miłość, dzieci, pracę i cały ten życiowy kierat). Starsze pokolenie wydaje się być zresztą głównym adresatem spektaklu; przedstawiciele tego pokolenia (kilka par mieszkańców Gniezna) uczestniczą też w przedstawieniu. Reżyser przydzielił im role członków chóru kościelnego, potem uczestników ceremonii ślubnej (może w ramach odnowienia ślubowań małżeńskich), a wreszcie zmarłych. Bez wątpienia starszemu pokoleniu gnieźnian spektakl stwarza okazję do zadumy nad swoją przeszłością i nad nieuchronnym.

Zamiana ról

Po scenicznej ceremonii ślubnej Emily i Georga inspicjentka zaprasza widzów na foyer. Czyżby na weselny tort? Nie, bocznym wejściem kieruje ich za kulisy, na scenę, zaś postać scenicznego reżysera (ze sztuki Wildera) okazuje się teraz porte parole rzeczywistego reżysera - Piotra Kruszczyńskiego, którego rodzina wywodzi się z Gniezna. Jego wywód jest bardzo osobisty, z miastem łączy go nostalgia i smutna konstatacja, że opuszcza je nie tylko wielu młodych, ale i zmarłych, których prochy przenoszone są tam, gdzie żyją ci, którzy gdzie indziej zbudowali swe gniazda. Potem odsłania się kurtyna i zgromadzeni na scenie widzowie stają się uczestnikami pogrzebu (Emilki), a popielate oparcia foteli na widowni wyglądają jak rzędy starych nagrobków. Tu i ówdzie widać "zmarłych" czy raczej upostaciowane duchy tych, co odeszli (a jeszcze przed chwilą odgrywali życie na scenie), a teraz przyglądają się nam - widzom - odgrywającym swoje role na życiowej scenie.

Zmarła Emilka wypowiada wśród foteli-nagrobków ostatnie słowa w przedstawieniu, dotyczące żywych: "Oni nas nie słyszą" albo "Oni nas nie rozumieją", co może oznaczać: "Dla nich jesteśmy już nicością". Być może konstatacja taka wynika z przekonania, że dla współczesnych (wielu) śmierć jest końcem wszystkiego. Bez wątpienia jednak w sztuce Wildera tkwi podskórnie, nie wprost, pierwiastek metafizyczny, wyrastający z podłoża chrześcijańskiego, tchnący pewnym optymizmem, wiarą, że jest życie po życiu. Reżyser traktuje jednak życie i śmierć bardziej sarkastycznie, w duchu egzystencjalnym, tutaj życie wydaje się wyłącznie pędem ku śmierci, ku nicości. Stąd ta realizacja naznaczona jest - tak to odbieram - piętnem pesymizmu.

Spektakl Piotra Kruszczyńskiego to rodzaj moralitetu, a zarazem memento dla Gniezna, które być może zwija się, zamiast rozwijać (maleje liczba mieszkańców, notuje się ich pauperyzację, wysokie bezrobocie i przestępczość oraz zły stan tkanki mieszkaniowej). Ale czy stanowi także memento dla żyjących, aby umieli cieszyć się każdą chwilą, najbardziej zwyczajną, byciem z najbliższymi, i życiem, jakie jest, choćby było najbardziej banalne? Wykreślając z konieczności scenę, w której zmarła Emilka przez moment jest na powrót dziewczynką i doświadcza żywych przeżyć z przeszłości, reżyser rezygnuje raczej z tego ważnego przesłania Wildera.

W wyrównanym aktorsko spektaklu wyróżniłbym jednak Martynę Rozwadowską ((Emily Webbs), Pawła Dobka (George Gibbs) i Szymona Mysłakowskiego (reżyser), ale na uwagę zasługują też role Iwony Sapy (Pani Gibbs) i Leszka Wojtaszaka (Redaktor Webbs).



Błażej Kusztelski
e-teatr.pl
27 października 2015
Spektakle
Nasze miasto