Idziemy na wesele!!!

W teatrze jest tak, jak w życiu – nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać. Nawet, jeśli (wydaje nam się), że znamy estetykę, z którą przyjdzie zmierzyć się naszej percepcji, to zawsze jest ten pierwiastek niepewności. W najnowszym spektaklu Agaty Dudy-Gracz ów pierwiastek rozrósł się do całego uniwersum. „Będzie pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk" niemal „zmiata z powierzchni ziemi" – nie jest to zwykła opowieść, ale mikroświat, do którego wchodzimy już po przekroczeniu szklanych drzwi Sceny Kameralnej Narodowego Starego Teatru.

Od wejścia witają nas kolorowe baloniki i ustawiony w foie fotel na podwyższeniu, przykryty uroczyście białym materiałem i przystrojony kwiatami. Kiedy czekamy nieco zagubieni i zdezorientowani przed wejściem na widownię – nagle zaczyna grać prosta, weselna, rytmiczna muzyka, znana z najbardziej stereotypowych imprez w przysłowiowej remizie. Po chwili foie zaludnia się czeredą kolorowych postaci, ubranych odświętnie, choć może nieco staroświecko czy też zwyczajnie śmiesznie. Jest to weselny orszak – państwo młodzi, ich rodzina i goście.

Postaci zachowują się tak, jakbyśmy my również byli pełnoprawnymi gośćmi. Zagadują, coś opowiadają, część jest już jakby lekko pod wstawiona. Akcja przenosi się częściowo na parter (wejście na widownię jest na piętrze), przez co część widzów nie widzi jej przebiegu. Ostatecznie jednak wycie syreny jest sygnałem przeniesienia się do sali teatralnej. Wchodzimy tam zaraz po przemarszu bohaterów. W niejakie osłupienie może wprawić fakt, że w kilku miejscach między fotelami ustawione są... stoły, przykryte białym obrusem, a na każdym czekają szklanki, kieliszki, butelka wódki i oranżada. Będzie można zauważyć, że sukcesywnie opróżniane przez widzów.

Długie, przykryte białymi obrusami i przystrojone stoły są także głównym komponentem scenograficznym. To one oraz ławki, na których siedzą goście weselni, poprzez zmianę ustawienia, konstruują kolejne pomieszczenia. Dynamizm akcji wymaga od aktorów wielkiej pracy, gdyż to oni sami wciąż je przestawiają. W ten sposób muszą też zapamiętać mnóstwo szczegółów, ponieważ precyzja scenograficzna jest tu bardzo ważna. Sceny są raczej krótkie i mocne, a potem wracamy zwykle do klimatu sali weselnej, jednak za każdym razem na bohaterów patrzymy już inaczej.

Całości od początku do końca towarzyszy muzyka. Jest to prosta „potupanka" przy fragmentach regularnych (realistycznych). Przerywana ją natomiast mroczny lub liryczny motyw, który zwiastuje zmianę nastroju sceny i przenosi w świat mrocznych wizji, wspomnień z przeszłości lub dramatycznych biografii bohaterów. Dodatkowo niemal za każdym mamy do czynienia z większą lub mniejszą zmianą scenografii: wielkie stoły są przestawiane, tworząc nową przestrzeń, a po powrocie do „wesela" – wracają na miejsce. Tym zmianom towarzyszy szum wielkich wiatraków, które podrywają białe kulisy i horyzont, nadając scenie oniryczny charakter i sugerują przeniesienie w inny świat. Ich szum przywodzi na myśl wycie halnego wiatru, który zwiastuje raczej zniszczenie, niż oczyszczenie.

Sama historia jest pozornie prosta. Jesteśmy gośćmi na weselu, który powinien być najszczęśliwszym dniem młodej pary z małej wioski. Szczególnie, że wszyscy mieszkańcy są zaproszeni, więc jest to okazja do wspólnego, mocno zakrapianego, świętowania. Jednak już na początku, zamiast błogosławieństwa od matki, pani Pecia (rodzicielka panny Młodej), rozpacza nad stratą syna, który został bestialsko zamordowany przez poćwiartowanie. Od wejścia szczęśliwemu człowiekowi „przywala się" obuchem w łeb. Szczególnie, że symboliczna scena zabójstwa Rycia jest bardzo przejmująca. Od tej chwili nie można być pewnym, co skrywają pozostali.

Tak będzie już do końca. Z pozoru spokojny, zwyczajny weselny wieczór, będzie co rusz przerywany scenami, które będą sięgały do przeszłości osób zaproszonych. W miarę rozwoju akcji okaże się, że niemal każdy ma krew na rękach, a wyklęta przez swojego opiekuna Widząca będzie zawodzić przejmująco, zamiast śpiewać młodej parze „Sto lat"... Spektakl jest niezwykle dynamiczny: sceny płynnie przechodzą jedna w drugą, nie mamy nawet czasu na głębszą refleksję, a krótka chwila „odpoczynku" w weselnej rzeczywistości za chwilę znów odejdzie w ciemność. Sceny surrealistyczne genialnie przeplatają się tu z realistycznymi – nie można oderwać wzroku, nie można się zastanawiać, bo każdy szczegół jest niezwykle istotny.

Cały czas mamy odniesienia do przeszłości, poznajemy historie i największe, najbardziej bolesne tajemnice bohaterów. Tu jest prawie jak w serialu „Belfer" – mnóstwo skondensowanych szczegółów z życia ludzi tworzy coraz ciemniejszy i bardziej przerażający pejzaż. U Dudy-Gracz na jaw wychodzi wstydliwy sekret pana młodego, seksualne uzależnienie jego kolegi, dramatyczny koniec nieszczęśliwej miłości innego. Poza tym w tej małej, zamkniętej społeczności aż roi się od samosądów, zemst i bezkarnego ciemiężenia słabszych. Niby każdy ma swoją rodzinę i gospodarstwo, jednak każdy jest w jakiś sposób uzależniony od bogaczy – państwa Ładysiów, którzy też nie są aniołami.

Spektakl jest bardzo mocny i ciężki w odbiorze. Nie ma spokoju, przeszłość wraca ze zdwojoną siłą, a piękne, plastycznie przygotowane sceny fascynują i budzą lęk przed naturą człowieka. Jest to szalenie trudna rzecz dla aktorów, którzy bardzo szybko przechodzą emocjonalnie ze światła do ciemności i właściwie wszyscy są cały czas na scenie. Ich gra (a spektakl trwa prawie cztery i pół godziny) nie kończy się nie tylko w czasie przerwy, która wcale przerwą nie jest, ale poproszeniem ze sceny o opuszczenie sali w celu jej wywietrzenia. Postaci wychodzą razem z widzami i grają dalej – w końcu za chwilę ma być podany rosół. Sama puenta spektaklu też nie jest jego realnym końcem, ponieważ aktorzy nie wyjdą z ról i nie ukłonią się mimo owacji na stojąco. Ostatnia scena jest zapętlona i będzie trwać aż do wyjścia ostatniego widza. Gra aktorska jest tu na poziomie najwyższym.

Reżyserka prowadzi spektakl w taki sposób, jakby była najlepszą uczennicą Wojciecha Smarzowskiego. Będąc widzem tego spektaklu, szybko może stanąć przed oczami znane chyba wszystkim „Wesele". Można się śmiać, ale właściwie się nie powinno. Można się śmiać, ale właściwie nie ma z czego. Patologia i wzajemne upokarzanie się nie powinny być tematem żartów, a jeśli już, to na pewno nie śmiesznych. Jednak część widowni się śmieje, a ja tej części nie rozumiem i wręcz zaczynam się bać. Bo jeśli kogoś to śmieszy, to znaczy, że niezależnie od tego, czy jesteśmy na wsi czy w mieście – ludzie są tacy sami.

Agata Duda-Gracz zgniata mentalnie. Niemal namacalnie pokazuje, że nie ma światła bez ciemności, a fakt wygrywania dobra ze złem wcale nie jest oczywisty i właściwie nie istnieje lub jest tylko pozorny. „Będzie pani zadowolona..." nie jest spektaklem, z którego wyjdziemy w jakikolwiek sposób zbudowani psychicznie. Wręcz przeciwnie – widz jest tu psychicznie zmaltretowany jak po obejrzeniu jakiegokolwiek filmu Wojciecha Smarzowskiego. Rzeczywistość nie jest upiększona, bo taka być nie musi. Jest odarta ze wszystkich konwenansów i wyższych uczuć. Wszelkiej maści lęki oraz czasem trudne do wyobrażenia zbrodnie czy patologie nie wychodzą na wierzch, ale wręcz „wylewają się" z ludzi, którzy są przesiąknięci złem.

Tym razem przekroczenie progu teatru jest czymś w rodzaju przekroczenia bram mentalnego piekła, w brutalnie pierwotnym wydaniu. Można odnieść wrażenie, że wychodząc z teatru ratujemy skórę i powrócimy do równowagi. Ale nie, już nie powrócimy. Gdzieś z tyłu głowy odbije się przerażającym echem tytuł filmu w reżyserii Agnieszki i Wilhelma Sasnalów – „Z daleka widok jest piękny". Kiedy w dzisiejszym świecie oglądamy osady ludzkie z dronów, widzimy tylko ładną panoramę. Duda-Gracz ma odwagę powiedzieć o tym, że wie, iż przyglądanie się szczegółom jest przerażające i niebezpieczne. Tak jak życie wśród ludzi, którymi rządzą instynkty.



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
16 grudnia 2017
Portrety
Agata Duda-Gracz