Imitacja

"Kubuś Fatalista i jego pan" w spektaklu warszawskiej Montowni stracił cały swój urok i poczucie humoru. Widowisko Krzysztofa Stelmaszyka to mimowolna antyreklama świetnego skądinąd zespołu.

Kibicuję ludziom z Montowni za to, że pozostali wierni samym sobie. Kiedy na początku lat 90. przygotowali jeszcze w kole naukowym warszawskiej Szkoły Teatralnej olśniewającą debiutancką "Zabawę" Mrożka, polski teatr wyglądał całkiem inaczej niż dziś. Sukces dodał im odwagi, dlatego zamiast zabiegać o etaty, postanowili zostać razem. I tak to trwa do dziś, w różnych miejscach i z różnymi reżyserami. I chociaż Rafał Rutkowski, Adam Krawczuk, Maciej Wierzbicki i nieobecny w "Kubusiu..." Marcin Perchuć pojawiają się czasem na ekranach i gościnnie biorą udział w przedstawieniach tu i ówdzie, na pierwszym miejscu stawiają macierzysty zespół. Już choćby za to należy im się szacunek. W dorobku Montowni łatwo odnaleźć zarówno spektakle znakomite, jak i tytuły, by tak rzec, zbędne. Powielające stereotypowe wizerunki członków grupy, pozwalające im na bezkrytyczne kopiowanie raz wypracowanego stylu. Właśnie z tego powodu najwyżej cenię te inscenizacje, które najtrudniej przymierzyć do utrwalonego image\'u zespołu. Zrobiony niemal z niczego "Utwór sentymentalny na czterech aktorów" umiał wydobyć z postrzeganych jako sprawdzeni komicy aktorów najczystszy liryzm. Niedawny "Edmond" Mameta pokazywał, że nie boją się oni scenicznej ostrości, choć stronią przy tym od popadania w dosłowność. W tych choćby przedstawieniach widać było, że Montownia skutecznie ucieka z wytartej ścieżki. Zamiast łatwych sukcesów i bezpiecznego grania szuka nowych otwarć. Jest całkiem naturalne, że po półtorej dekady wspólnego grania do pracy Rutkowskiego, Wierzbickiego, Krawczuka i Perchucia mogła przedostać się rutyna. Aktorzy próbują walczyć z nią na wiele sposobów, choćby przez indywidualne projekty, takie jak obie stand up comedies Rutkowskiego. Już jednak "Edmond" udowodnił, że najlepszą drogą jest kształtowanie repertuaru Montowni. Tak aby był nieoczywisty, aktorom stawiał pozornie niewyobrażalne zadania. Zrealizowany na scenie Och-Teatru - gdzie Montownia ma teraz swoją przystań - "Kubuś Fatalista i jego pan" jest pod tym względem niemal samobójstwem. Zdumiewające to przedstawienie, w którym aktorom Montowni udało się zgubić niemal wszystkie swe atuty. Wydaje się przy tym, że oddali bez walki mecz nie do przegrania. Mieli w ręku słynną adaptację Witolda Zatorskiego, rozsławioną przed laty przez jego doskonałą inscenizację z Mieczysławem Voitem (Pan) i Zbigniewem Zapasiewiczem (Kubuś) z 1976 roku. 13 lat później powtórzył ją, już bez takiego sukcesu, Zapasiewicz, samego siebie obsadzając tym razem w roli Pana. 

Krzysztof Stelmaszyk wraz z Montownią trwonią cały potencjał opracowania Zatorskiego, proponując coś na kształt lichej imitacji Diderota. Jeszcze w spektaklu Zapasiewicza "Kubuś Fatalista..." prowadził dialog z arcydziełem, stawiając nie tylko na żarty, ale też filozofię. W Montowni ma być, jak się zdaje, współcześnie. Stąd zapewne piosenki z idiotycznymi słowami Agnieszki Glińskiej i niby-pastiszowa muzyka Igora Przebindowskiego. Do tego grube żarty, by nie powiedzieć, lite jaja. Grane przez aktorów Montowni bez polotu i bez pomysłu. Zadziwia skala porażki Rafała Rutkowskiego w partii Kubusia. Może należy winić za nią także Stelmaszyka, niemiłosiernie trwoniącego talent jednego z najbardziej plastycznych dziś aktorów w Polsce. Tym trudniej zresztą Rutkowskiemu, skoro nie zyskuje w Janie Monczce (Pan) ani partnera, ani szlachetniejszego odbicia. O Adamie Krawczuku i Macieju Wierzbickim można powiedzieć tyle, że namówieni przez reżysera mnożą wice z marnego kabaretu. Rzecz jasna, umieją to, tyle że występ w "Kubusiu Fataliście..." to dla nich obu krok do tyłu. Są jeszcze młode aktorki Zuzanna Fijewska i Zuza Grabowska. Próbują ratować się wdziękiem i naturalnością, ale i one są bez szans.



Jacek Wakar
Dziennik Gazeta Prawna
3 kwietnia 2010