Inne historie Witolda Gombrowicza

Jego polemika z Sienkiewiczem idealnie wyraża dzisiejsze dylematy Polaków. Nawet Nobel nie daje u nas gwarancji, że ktoś wielkim pisarzem był. Odsądzanego od wiary i czci Czesława Miłosza pochowano na Skałce dopiero po wstawiennictwie Jana Pawła II. Ale odtajnione niedawno archiwa świadczą, że Akademia Szwedzka rozpoznała wyjątkowość Gombrowicza.

O tym, czy po trzech nominacjach w latach 1966-1968 Nobel dla autora "Ferdydurke" był pewny, a wskazuje na to wiele, dowiemy się po otwarciu archiwów w 2020 roku.

Żadnego kompromisu

Nominacjami interesowały się służby PRL, o czym pisze w świetnej biografii "Gombrowicz. Ja, geniusz" Klementyna Suchanow, dopełniając wiedzę Joanny Siedleckiej z "Jaśniepanicza". Nie był faworytem PZPR. Autor emigracyjnego Instytutu Literackiego Jerzego Giedroycia, do matki pisał, że "nie ma kompromisu" w kwestii PRL. W "Ślubie" przedstawił go jako kraj zdegradowany. W "Dzienniku" piętnował totalitaryzm "kremlińskiego komunizmu". Jego brat Janusz, były ziemianin, po pobycie w Mauthausen trafił do stalinowskiego więzienia. Chorej siostrze Renie odmawiano emerytury.

Agenci zbierali informacje, gdy do Polski przyjechał w 1968 r. Anders Osterlin, sekretarz noblowskiej Akademii. A gdy szwedzki "Expressen" podał ścisłą piątkę kandydatów, byli w niej giganci: Samuel Beckett, Eugene Ionesco, André Malraux. I Gombrowicz.

Z przyszłą żoną Ritą o możliwości wygranej 70 tysięcy dolarów żartował: "Wynajmiemy rolls-royce'a i pojedziemy do Londynu pokazać się moim wrogom. Posmarujemy sobie włosy brylantyną, bo tylko nasze głowy będzie widać".

Gombrowicz uważał, że drogę do Nobla zamknął mu "mały Nobla", czyli Formentor. Najważniejsze na świecie wyróżnienie wydawców dostał za "Kosmos". Pisał o tajemnicy bytu i chorobliwości ludzkiego umysłu, który chce usystematyzować świat, ale kierując się obsesjami, wywołuje chaos.

Umierając na astmę, pogrzebał szansę na Nobla, bo nie dają go pośmiertnie. A byłoby ironią losu, gdyby znalazł się w ekskluzywnym gronie z Henrykiem Sienkiewiczem. Witold miał nad łóżkiem portret Sienkiewicza i czytał go, ale zwalczał.

Dzisiejszy spór o Polskę da się przedstawić jak w "Ferdydurke" - niczym pojedynek na "miny i minasy" między zwolennikami bogoojczyźnianego idealizowania naszej historii i myślenia krytycznego. Gombrowicz, rozpoczynając powieści, podkreślał, że opowie nam "inną historię".

Chciał w Polaku wyzwolić człowieka, uwolnić go od "gęby" międzyludzkich relacji i "pupy" niedojrzałości, pielęgnowanej przez wrogów indywidualizmu. Kontynuował dzieło Wyspiańskiego, walcząc z fałszywą martyrologią i mitomanią Mickiewicza. W "Dzienniku" domagał się, żebyśmy nie podpierali się sławą Chopina, tylko walczyli o własną.

Używał metody "klin klinem". Posługiwał się arcypolską formą z sarmackich pamiętników i pastiszem "Pana Tadeusza". W "Trans-Atlantyku" przeciwstawiał "Ojczyznę" - "Synczyźnie", w czym wyrażał się jego talent słowotwórczy i umiejętność błyskotliwego skrótu. W "Iwonie księżniczce Burgunda" inspirował się czytanym od dzieciństwa Szekspirem, ale i ewangeliczną prostotą Chrystusa skonfrontowaną z pełnym hipokryzji arystokratycznym życiem.

Gombrowicz znał je jako potomek szlacheckiego rodu z Litwy, po powstaniu styczniowym zarządzającego kopalniami i fabrykami w guberni radomskiej. Pamiętał, jak rodzinna spółka się rozpadła, gdy zachowawcza część familii wyparła się jego ojca, który w czasie rewolucji 1905 r. próbował porozumieć się z polskimi socjalistami. Ochrana uznała go za członka niepodległościowej frakcji PPS, którą kierował Piłsudski. Jego zaś część ziemian i endecy uważali za masona i bandytę.

Osłabiał formę

Piewcą Piłsudskiego też nie był, przeszkadzała mu pompomowana przez obóz sanacji wielkość Marszałka. Wypłynął do Argentyny w przededniu wojny. Mówił, że "Polacy nie umieją czytać gazet". Przeczuwał katastrofę.

Dziwią próby kreowania go na pisarza konserwatywnego. To prawda: kpił z mody na postęp i wyzwolenie obyczajowe w "Ferdydurke". Polemizował z Sartre'em, śmierć Che Guevary uczcił prowokacyjnym toastem. Ale w "Operetce" (1953) na długo przed hipisami upatrywał nadziei w wolności uosabianej przez nagą Albertynkę, ośmieszając totalitaryzmy XX w. Jednocześnie jego stosunek do rewolty studenckiej w 1968 r. był krytyczny. Dotyczyło to formy ("sztucznej, zmanierowanej") i niskiego poziomu intelektualnego.

Podkreślał, że był pisarzem dialektycznym. Jego polityka polegała na "osłabianiu form - obojętnie, czy z prawa czy z lewa", w celu osiągnięcia wolności. Jednocześnie mówił: "umieszczam siebie na skrajnej lewicy". "Jakżeż mógłbym być ciasnym konserwatystą?" - pytał. Określał siebie: "ateista, bez przesądów, poza tym filosemita". Gdy podczas spotkania oglądano w telewizji "Pasażerkę" Munka, kazał wyłączyć telewizor, bo na Auschwitz nie można patrzeć, pijąc herbatę.

Rita wspominała, że pasjonował się mapami Europy. Nanosił na nie zmieniające się granice. Analizując dane statystyczne ZSSR i PRL, mówił, że komunizm musi upaść za 20 lat. Trafił w punkt.

Podsumował życie w rozmowie z Dominikiem de Roux, wydanej pod tytułem "Testament". Prawicowy rozmówca z wpływami u premiera Francji Georges'a Pompidou wyprosił zgodę na ślubną ceremonię Witolda z Ritą w ich mieszkaniu w Vence koło Nicei. Ale po jego wybrykach z chłopakami ksiądz Rydzyk nie zaprosiłby go do strefy wolnej od LGBT.

Nie ma ucieczki

Dzięki żonie stał się "artystą multimedialnym". Rita nagrała na taśmie magnetofonowej, jak nucił sonatę Beethovena i kwartet Brahmsa. Sensacją było wspólne oglądanie lądowania człowieka na Księżycu 20 lipca. Planowanego dramatu o bólu nie zdążył napisać. Ale miał niesamowitą intuicję: przecież dziś ludzkość częściej od tego, czym jest śmierć i co po niej, boi się właśnie bólu.

Akt zgonu nosi datę 25 lipca. Ale przyjaciółka Iza Neyman przytknęła do ust Witolda lusterko przed północą 24 lipca 1969 r. Śladów pary nie było.

Credo pisarza jest niezmienne: "Bo nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę. A przed człowiekiem schronić się można tylko w objęcia innego człowieka. Przed pupą nie ma zaś w ogóle ucieczki - ścigajcie mnie, jeśli chcecie!".



Jacek Cieślak
Rzeczpospolita
25 lipca 2019