Ja, paryżofob Gombrowicz

Kim jestem? To pytanie nie ma sensu, bo nie ma jednego ja. Jestem wcieleniem kogoś nazwiskiem Gombrowicz i jak aktor odgrywam jakąś fikcję samego siebie. Ja przekorny, ja upiorny, ja rozbawiony, ja umęczony, ja żyjący, ja umierający...
I zanim za tydzień pochylimy się nad tym „JA" w 50. rocznicę śmierci Witolda Gombrowicza w Vence obok Nicei, zatrzymajmy się nad paryskim epizodem „największego z pisarzy nieznanych", jak nazwał go tygodnik L'Express. (Artykuł wprowadzono: 18 lipca).


Paryż! – czytam w Dzienniku pisarza. – Paryżu, stary tenorze, zwiędła baletnico, sędziwy figlarzu. Znałem nie od dzisiaj ukryte źródła mojej paryżofobii, wiedziałem, że to miasto zahacza o moją najczulszą stronę, o wiek, o problem wieku. Kiedy wstępowałem na pokład „Federico" w Buenos Aires, miałem za sobą 23 lata 226 dni Argentyny (obliczyłem), a ze sobą w walizce skrypt nieukończonej powieści Kosmos. To był kwiecień 1963 roku. Gombrowicz okradziony na statku dopłynął do Cannes, skąd pociągiem „Mistral" przyjechał do Paryża. Wysiadł na Gare de Lyon o pierwszej w nocy. Zatrzymał się w hotelu „Halder" przy placu Opery. Jednak jego miejscem przeznaczenia nie był Paryż, a Berlin Zachodni, gdzie otrzymał roczne stypendium Fundacji Forda dzięki staraniom Kota Jeleńskiego, współpracownika „Kultury" Jerzego Giedroycia.

Autor Ferdydurke konfrontował się z Paryżem swej młodości. Miał 23 lata, kiedy był tu w 1928 roku, by podjąć studia w Instytucie Międzynarodowym. Wtedy wysiadł na Gare du Nord i zatrzymał się w hotelu „Sevigne" przy rue Bellou, niedaleko Łuku Triumfalnego. Paryż! „Głowa świata" (tête du monde), „światowa republika literatury" (république mondiale des lettres), miasto Lost Generation, Amerykanów uciekających przed prohibicją i obyczajową cenzurą w swoim kraju. Paryż Hemingwaya, Scotta Fitzgeralda, Henry'ego Millera, Joyce'a, Orwella, Picassa, Dalego... W café na bulwarze Saint Michel poznał chińskiego studenta filozofii, niejakiego Szu, który wprowadzał go w zuchwały świat buntowników i lekkoduchów. Już wtedy ostentacyjnie przejawiał désintéressement paryskością, nie chciał być jej gapiem, podziwiaczem. Bronił się „jako Polak, jako reprezentant słabszej kultury". Również wtedy, w nocnym pociągu z Paryża do Perpignan, doznał swoistego olśnienia: Stało mi się jasne i oczywiste, że będę artystą, pisarzem. Więc: dyplomatą nie został. Studiów nie podjął. Wrócił do kraju.

Naprawdę zadziwia upór, z jakim w ciągu 35 lat wytrwałem w tej samej reakcji antyparyskiej – wtedy uczucia moje były te same. Teraz przyjechał jako pisarz wydawany też we Francji. Odwiedził redakcję „Kultury" w Maisons-Laffitte, której był jednym z głównych autorów. Udzielił wywiadu dla Radia Wolna Europa, przeciwstawiając Paryż końca lat 20. – „miasto elektryzujące o niesłychanym rozmachu" – Paryżowi Sartre'a, Ionesco, Becketta, w którym „wszystko zmarniało, życie kulturalne stało się drobnoburżuazyjnym, zbyt mieszczańskim". Prowokował. Kpił. Kpił z „przecywilizowanych" paryżan. Kpił z Luwru: Tłok na ścianach. Kakofonia. Karczma. Leonardo bije się po pysku z Tycjanem. Aż w końcu dochodzisz do świętego zakątka, gdzie króluje ona, Gioconda! Codziennie od pięciu wieków gromadzi się przed tym obrazem tłumek, aby doznać kretyńskiego rozdziawienia gęby, ta sławna twarz codziennie ogłupia im twarze... pstryk! Amerykanin z aparatem fotograficznym.

I dalej: Czterdzieści tysięcy malarzy w tym mieście, niczym czterdzieści tysięcy kucharzy! Wszystko to dłubie w piękności. Modelka rozbierająca się dla malarza, to odpowiednik kobiety ubierającej się u Diora. Aby zdobyć Paryż, zaznaczyć swoją „inność", niezależność, Gombrowicz przyjął strategię „wroga Paryża". Musiałem, jako literat, wyodrębnić się z Paryża. Szkoda gadać! Połkną mnie zbyt łatwo, jeśli nie stanę kością w gardle – nie zdołam zaistnieć, jeśli mnie nie poczują jako wroga.

Po miesięcznym pobycie w Paryżu ruszył do Berlina, gdzie spędził rok „o krok od Polski" jako writer-in-residence Fundacji Forda. Chorował. Dwa miesiące leżał w szpitalu. Do Paryża wrócił w maju 1964. Nie wiedział, co z sobą zrobić, do Argentyny nie bardzo chciał wracać. Bujał w nadsekwańskich obłokach: Och, wejść w Paryż z niewinną nonszalancją jako konserwatysta-burzyciel, sarmata argentyński, arystokratyczny plebejusz, artysta antyartystyczny, dojrzalec niedojrzały... Znów tydzień pomieszkiwał u Giedroycia. W końcu jego francuski wydawca Maurice Nadeau ulokował go w centrum kultury międzynarodowej, 30 kilometrów od Paryża, w opactwie Royaumont, w byłej celi mnisiej. Tam mistrz niedojrzałości i absurdu, zniewolenia formą, upupiania, gębowania, ów „mistrz zrywania masek" i piewca młodości rozważał samobójstwo.

Ale doszedł do siebie. Egzystencjalne napięcie ustąpiło erotycznemu, gdy u artystów z Royaumont zaczęły bywać dziewczyny z nocnymi wizytami. Autor Pornografii flirtował ze studentem Jacques'em Clauvelem grającym w filmie na terenie opactwa. Poznał też o 30 lat młodszą Kanadyjkę, doktorantkę Ritę Labrosse, która dorabiała w opactwie jako telefonistka i flirtowała z młodszym o 10 lat Janem Glebem. Pisarz zaproponował jej, aby pojechała z nim jako jego asystentka na południe Francji. Zgodziła się.

Czekał na Ritę w górskiej willi w Messuguière, w pokoju, w którym kiedyś przebywał André Gide. Słoneczny zachód, piękna jesień, obfity plon... Przed Gombrowiczem czas stabilizacji, sławy, uznania, życia rodzinnego, zasobnego, leniwego. Czekał na Nobla; no i na śmierć, co – jak przytomnie zauważył – już niczym ptak przysiadła na moim ramieniu.



Leszek Turkiewicz
i-Francja
25 lipca 2019