Jak Gałkiewicz Kitowicza oglądał

Wybierając się na spektakl "O północy przybyłem do Widawy, czyli opis obyczajów III" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, nastawiłam się na niezwykłe doznania estetyczne oraz intelektualne. Liczyłam na objawienie teatralne, którego akuszerami staną się aktorzy z nowo powstałego Teatru IMKA w Warszawie. I miałam ku temu powody, gdyż przed wyjazdem zapoznałam się bardzo dokładnie z nadbudową recenzencką, którą dziennikarze własnymi rękami wznieśli

Z tych wszystkich tekstów jasno wynikało, że to „mądry i zabawny traktat, który jak w soczewce skupia polskie ułomności i przywary. I jeśli IMKA utrzyma taki poziom teatru jak w przypadku tej premiery, to mamy kolejną ważną scenę w Warszawie” (Agnieszka Michalak, Dziennik Gazeta Prawna); jak również, że „to przykład inteligentnej zabawy z widzem. Wciągająca rozprawa na temat naszych narodowych wad, śmieszności, czasem wybujałej fantazji i niespełnionych nadziei” (Jan Bończa-Szabłowski, Rzeczpospolita); jakby słodyczy było mało, Jacek Wakar stwierdza bez ogródek, iż „to najlepsze od wielu lat przedstawienie Mikołaja Grabowskiego i świetny start teatru Tomasza Karolaka IMKA w Warszawie”. Rzadko się zdarza, by recenzenci różnych orientacji byli tak przykładnie zgodni w ocenie spektaklu, a ich opinie bliźniaczo podobne.

Przybyłam, zobaczyłam, zwątpiłam. Albo mam poważne rozdwojenie jaźni, albo istnieją dwa zupełnie odmienne „Opisy obyczajów…” – jedną wersję ujrzeli przywołani krytycy, a drugą, znacznie gorszą, ja. Innego wyjaśnienia nie widzę.

Pozostaje faktem, że po raz kolejny w życiu poczułam na karku zimny oddech Gombrowicza. Wbrew sobie weszłam w rolę ucznia Gałkiewicza, który tragicznym głosem wołał, że go Słowacki nie zachwyca, na przekór subtelnym perswazjom profesora Bladaczki. Bo przedstawienie Grabowskiego było, delikatnie mówiąc, letnie i nijakie. Ani dobre, ani złe, ani ciekawe, ani nudne, ani… Z pewnością nie zasługiwało na te peany, ułożone z takim pietyzmem na cześć reżysera.

Mikołaj Grabowski po raz kolejny wziął w obroty literaturę dawną, tworząc trzecią część „Opisu obyczajów”. Poprzednie spektakle, z 1990 oraz 1995 roku, odniosły duży sukces; szczególnie pierwsza - fenomenalna - inscenizacja. Reżyser wykazał się bowiem ogromną odwagą, biorąc na warsztat literaturę, z którą mają styczność wyłącznie zapaleńcy oraz sterroryzowani studenci polonistyki. W dodatku udowodnił, że tekst księdza Jędrzeja Kitowicza umiejętnie odczytany inspiruje oraz doskonale oddaje ducha – nie tylko współczesnych autorowi, ale i współczesnych nam - Polaków. Tym sposobem Grabowski skonstruował na scenie wielką narodową parabolę, którą rozpiął na rusztowaniu zbudowanym ze śmiechu, groteski i utajonej kpiny.

Udało się jeden raz, udało drugi, więc czemu nie spróbować po raz trzeci? Polacy przecież kochają sztukę rozrachunkową. Uwielbiają patrzeć, jak twórcy pastwią nad rodakami, obnażając wszelkie przywary. Z im większą fantazją i przytupem to czynią – tym lepiej. Zdaje się, że reżyser „Opisu obyczajów…” chciał ponownie popłynąć na fali powszechnego masochizmu oraz samokrytyki. Dlatego zaprezentował publiczności spektakl utkany z następnego zestawu krótkich, zabawnych dykteryjek księdza Kitowicza. Grabowski wybrał szczególnie smakowite kąski: opowieść o klasztorze pijackim, przy którym najbardziej wyuzdane bachanalia to rozrywka dla małych dziewczynek; wykład na temat kołtunów na głowie, które leczy się spirytusowym wywarem z posklejanych włosów; opis tortur, jakim byli poddawani ludzie w XVIII wieku. Oczywiście, wszystkim scenkom przyświecał zbożny cel – wyśmiania polskiej zaściankowości, ksenofobii, zakłamania, uprzedzeń, katolicyzmu etc. etc.

Mimo to wyraźnie coś nie zagrało. Niektóre epizody były zdrowo przegadane, aktorzy mówili znacznie więcej niż należało. Spektaklu nie zdynamizowały ani radosne piosenki o Polsce, ani dzielenie się wódką z publicznością (widać rozdano jej zbyt mało). Osobiście mierziło mnie przeskakiwanie od jednego wątku do drugiego, gdyż potęgowało wrażenie chaosu czy bałaganu. Sceny przypominały rozsypane korale – wyraźnie brakowało sznurka, na który można by je nanizać. Poziom niektórych żartów również pozostawiał wiele do życzenia. Rozumiem zamiłowanie do kalamburów i gier słownych, osobiście gustuję w tego typu zabawach – pod warunkiem, że są dorzeczne. No cóż, dowcip wykorzystujący podobieństwo fonetyczne wyrazu „Karolak” oraz „gorol” (???) z pewnością nie należy do najbardziej udanych.

A propos Tomasza Karolaka. Spodziewałam się, że na deskach teatru wreszcie pozbędzie się etykietki, którą przyklejono mu w serialach oraz polskich komediach pośledniego gatunku. Jednak nawet jeśli w „Opisie obyczajów…” próbował wzbić się ponad niewygórowane oczekiwania w stosunku do jego osoby – wysiłki te nie przyniosły spodziewanego efektu. Dyrektor IMKI nie dokonał żadnej spektakularnej metamorfozy, nie błysnął długo skrywanym talentem dramatycznym. Zagrał po swojemu, przyzwoicie, aczkolwiek niebezpiecznie zbliżał się do granicy, za którą rozciągało się bezkresne rozczarowanie. Znacznie lepiej wypadł Wojciech Błach jako człowiek opętany obsesyjną nienawiścią do Stanisława Augusta Poniatowskiego. Trudno było się nie uśmiechnąć, kiedy z szelmowską miną próbował uwieść bladolicą pianistkę, bezceremonialnie reklamując swoje atrybuty męskości.

Świadoma praw i obowiązków wynikających z opublikowania recenzji uroczyście oświadczam: „O północy przybyłem do Widawy, czyli opis obyczajów III” w reżyserii Mikołaja Grabowskiego nie zachwyca. 



Monika Wycykał
Dziennik Teatralny Katowice
1 września 2010