Jak płynął sobie czas w Zoppotach

Trzeba mieć naprawdę dużo odwagi, żeby na organizowanym przez siebie festiwalu, na który zaprosiło się spektakle reżyserowane przez Maję Kleczewską i Jana Klatę, wyjść z czymś takim. Ale premiera sztuki "Willkommen w Zoppotach", wyreżyserowanej przez Adama Orzechowskiego, dyrektora teatru Wybrzeże, na IV Festiwal Wybrzeże Sztuki, pokazuje, że czasami odwaga popłaca

Orzechowski otrzepał ze stuletniego kurzu sztukę Adolfa Nowaczyńskiego, wystawioną tylko raz, co z tego, że z Osterwą w jednej z ról, skoro nikt potem "Było to nad Bałtykiem", jak sztuka jest zatytułowana w oryginale, grać nie chciał. I bardzo słusznie - bo sztuka Nowaczyńskiego to właściwie jeden wielki myślotok, bez żadnego pomyślunku o scenicznej akcji. Nowaczyński chciał jedynie napisać zjadliwą satyrę na swoich współczesnych, których podglądał w czasie swoich pobytów nad morzem.

W jakąś historię musiał jednak wydarzenia na scenie ułożyć. Historia jest jak z komedii, farsy i wodewilu zarazem. W Zoppotach bawi akurat z krótką wizytą J. Książęca Mość Otto XXIX. Galicyjski radca Habdank-Rakuzki (w tej roli Mirosław Krawczyk) chce skorzystać z okazji i podsunąć księciu, by go przychylniej usposobić do Polaków, atrakcyjną młodą mężatkę Lalę Karpińską.

Erotyczno-polityczna intryga bierze jednak w łeb, gdy Lala staje przed Ottonem XXIX w plażowym kostiumie, pechowo zakupionym w niemieckim domu towarowym, takim ówczesnym Tesco. A Otto XXIX o niemieckim guście ma jak najgorsze zdanie, więc uwagę z miejsca przerzuca na Niutę Linowską, o mocnym ciele Marzeny Nieczui-Urbańskiej, do tego wprost świetną w tenisa.

Gdyby to chociaż było śmieszne. Ale publiczność na tej sztuce śmieje się z rzadka i nawet fontanny wody z baseniku, do którego ofiarnie wskakują z pomostu aktorzy, nie pomagają. A jednak wieczór w Sopocie, gdzie na Scenie Kameralnej teatru Wybrzeże sztuka jest grana, wspominam całkiem miło. Bo chociaż Nowaczyński głuchy był jak pień na to wszystko, czego wymaga teatralna scena, na jedno miał ucho niezwykle wyczulone - na polszczyznę, którą posługiwali się jego współcześni.

Każdy z bohaterów najlepiej charakteryzowany jest przez to, jak mówi. Pani Kiełbina z Ojran na Litwie (Wanda Neumann) pięknie zaciąga, Otto XXIX i jego adiutanci (trzeba wspomnieć grającego z dużą vis comica Jarosława Tyrańskiego) mówią koszmarną mieszaniną niemczyzny i polszczyzny, Stieńka Abramowicz Papkind (Robert Ninkiewicz) miesza polszczyznę z jidysz chyba, i kapitalnie dialoguje z Olgą Symchówną Wasserbauch (Ewa Jendrzejewska), i tylko Ziutek Kiełb, typ kosmopolity, mówi tak jak my mówimy dzisiaj.

Nie śledziłem akcji sztuki, bo śledzić nie było czego, ale w barwność polszczyzny z początków XX wieku zasłuchałem się w pewnym momencie.

Adam Orzechowski chce nas przekonać, że w sztuce Nowaczyńskiego ukryty jest jakiś do dzisiaj aktualny sens, że uniżoność, z jaką gnie się w ukłonach przez niemieckim książątkiem galicyjski radca, to nasze do dzisiaj żywione kompleksy wobec Europy.

Otto XXIX rozdaje nawet całującym go po rękach Polakom dziecinne bączki, co było humorystycznym nawiązaniem do naszej prezydencji. Nie przesadzałbym jednak z możliwością wyciśnięcia ze sztuki Nowaczyńskiego wielu aktualnych znaczeń. Jeśli "Willkommen w Zoppotach" mówi o ciągłości naszej historii, to w inny sposób.

Mówi trochę tak jak scenografia Magdaleny Gajewskiej. Ustawiła ona w tle trzy wielkie plansze, trzy pocztówki, od pruskich po nasze polskie czasy. Podobnie w Zoppotach, a z czasem w Sopocie płynęła sobie historia, a bohaterowie Nowaczyńskiego mieli swoje kolejne wcielenia. Wasserbauchówna na przykład i Papkind, wyobrażam sobie, wstąpili potem do KPP, a jeszcze potem do PZPR, radca Rakuzki był sanacyjnym urzędnikiem, a potem pracował w komunistycznej skarbówce... Dzięki temu, jak tekst Nowaczyńskiego podają ze sceny aktorzy, jak potrafią się nim bawić, ta zakurzona ramota naprawdę ma swój sens.



Jarosław Zalesiński
POLSKA Dziennik Bałtycki
7 lipca 2011