Jak się burzy wieżę z kości słoniowej?

Widzisz, drogi czytelniku, nie tak łatwo pisać, śpiewać, opowiadać o egzystencji pełnej antycznego tragizmu. Cierpienie wyrastające wprost ze zdefiniowanego weltschmerzu oplata niczym trujący bluszcz twoje ciało, krzewi się bujnie w duszy i umyśle. Choćbyś zaprzeczał niestrudzenie, w którymś momencie życia, czasem tak krótkim jak błyskawica podczas letniej burzy, poczujesz całą głębię człowieczego tragizmu

Będziesz szukał jego źródeł – nie znajdziesz, jakaś metafizyka wejdzie ci w paradę. Będziesz próbował pisać – podrzesz z rozpaczą zaczernione karty, czując, jak puste, fałszywe i nadęte są słowa, w które ubrałeś skłębione myśli. Zrozumiesz, dlaczego mowa jest snem języka, a pismo jego jawą.Wreszcie, nie znalazłszy w sobie wystarczających mocy twórczych, zwrócisz się ku poszukiwaniom magicznego ersatzu, w którego esencji odnajdziesz tak bliskie ci pierwiastki.

Niektórym udaje się wyrazić niewyrażalne. Ot, taki Nick Cave. Pochodzi gdzieś z końca świata, a może i samo piekło się go pozbyło. Fizjonomia jego stanowi skrzyżowanie kochanka i mordercy, amanta z międzywojennego kina i pospolitego zbója. Nie wiadomo, czy można takiemu ufać, gdy spojrzy się w oczy płonące tajonym szaleństwem (nadświadomością?). A jednak kiedy śpiewa swoje smętne pieśni o dzikich różach, gromach, Bogu i Aniołach, ma się wrażenie, że spotykał się w jednym klubie opiumowym z Verlaine’m, trącał się kieliszkiem z Baudelaire’m, spowiadał się ze swych demonów odpływającemu Rimbaudowi. Nick Cave nie jest epigonem szafującym wyświechtanymi schematami modernistycznej poezji. Nie jest śmieszny i groteskowy w tej poetyce tańczącej nad przepaścią kiczu oraz pustosłowia. I zaprawdę powiadam wam - zaklina tę niezmierzoną, niepojętą grozę istnienia w szereg lirycznych obrazów z prawdziwym znawstwem ludzkiej duszy. Któż lepiej opowie wam o umieraniu, o złu panoszącym się w świecie, o upadku i wywyższeniu…?

A jak opowiedzieć o Nicku Cavie, by nie narazić się na śmieszność…?! Pytanie, czy da się zaśpiewać „Nie dla mnie twoich oczu maj/ Bo inna serce skradła mi/ Zielony raj - zielony gaj/ Tam z nią chcę życie swe prześnić”, nie wychodząc przy tym na nędznego imitatora rzeczy wyższych, pozbawionego mocy dotykania słowem samego Absolutu? Czy można wejść w tę konwencję bez nieuchronnej kompromitacji artystycznej?

Przed tym dylematem stanął Teatr Korez, który postanowił przedstawić światu spektakl oparty na twórczości australijskiego ba(sta)rda. Robert Talarczyk zapewne zdrowo nałamał sobie głowę, jak nie popaść w tę pułapkę. Dlatego w swojej wizji zrezygnował z całkowicie poważnego podejścia do tematu. Nie próbował wywołać iluzji, że aktorzy są bardziej tragiczni w swoich rolach niż papież tragizmu. Zadał cios krytyce zanim jeszcze padły pierwsze gromy, gdyż z potencjalnych zarzutów o śmieszność uczynił siłę nośną przedstawienia.

Nie, „Ballady kochanków i morderców” nie są poważne. Te scenki nawet nie otrzymały łaski spójności choćby w postaci szczątkowej fabuły, akcji… Łączy je tylko makabryczny ton oraz odpustowe rekwizyty. Płoną księgi (Bułhakow się w grobie wierci), w melodramatycznych momentach na głowy aktorów sypią się krwawe płatki róż, a za plecami ktoś bańki mydlane cichaczem puszcza. Gdy Neinert w kapitańskiej czapie zachęca łódź kochanki do niezwłocznego przypłynięcia, za nim ekipa robi za ruchome dekoracje, dzierżąc na patyku powycinane z papieru morskie atrybuty; z ośmiornicy można spokojnie zrobić gitarę i zagrać taki koncert rockowy, że Rolling Stonesi wymiękają. A ten anioł w śnieżnobiałych szatach obdarzony urodą latynoskiego żigolaka...? Najpierw sypie świetlistym proszkiem, by pięć minut później przedzierzgnąć się w wyzywającego macho z gołą klatką piersiową, symulującego stosunek seksualny z niczego niespodziewającą się Okupską...! Absurd sięgnął bruku...!

I to nawet dosłownie, ponieważ na Mariackiej, gdzie Korez wystawiał „Ballady kochanków i morderców”, prędko zabrakło wolnych miejsc. Ludzie wnet obsiedli twardą, katowicką ziemię, jak gołębie zajęli witryny sklepowe i murki. Tłok panował imponujący, dziwnie nielicujący z intymną, personalistyczną atmosferą poezji Nicka Cave’a. Letnie powietrze drgało nagrzane dniem i miastem, a pod niebo wzbijały się smętne, przejmujące słowa pieśni o śmierci, rozpaczy i niezrozumieniu. To Korez na miejskiej ulicy burzył wieżę z kości słoniowej.



Monika Wycykał
Dziennik Teatralny
14 lipca 2010