Jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca
Wzdęty milionem wystawień szekspirowski "Hamlet" dawno przestał być zwyczajną sztuką rozpatrywaną li tylko na poziomie sensu zawartego w tekście, a stał się już raczej meta-dramatem, swoistą platformą, służącą indywidualnej wypowiedzi reżysera. Tu już nie idzie o to, "co" książę Hamlet do publiczności wypowie - rzecz to przecież powszechnie znana - lecz "jak" te słowa zostaną wypowiedziane, które fragmenty reżyser wybierze, na co akcent zostanie położony, jak to zostanie zainscenizowane. Jednym słowem, przy każdym kolejnym wystawieniu "Hamleta" nie liczy się już tyle treść, co forma tegoż wystawienia; i jeśli już ktoś postawia wsiąść na ten wysłużony wehikuł wypadałoby, aby miał na tę jazdę jakiś pomysł.Reżyserem spektaklu w Scenie Polskiej jest pan Michael Tarant, wcześniej tamże realizujący spektakl "Viva Verdi", autor głownie widowisk operowych, co jest odczuwalne niemal od samego początku "Hamleta" poprzez coś, co można by określić „wystawnością” inscenizacji. Scenografia jest duża, metalowa, ruchoma, aktorzy brawurowo przemieszczają się po wielopiętrowej konstrukcji, chmury dymu dławią widzów z pierwszych rzędów, reflektory błyskają, a z głośników dudni piękna muzyka. Jest efektownie. Ci, którzy w takich widowiskach gustują, z pewnością będą zadowoleni.
Jednak ta rozbudowana forma pozostaje zaskakująco ortodoksyjna – nie ma tu niespodzianek typu: przeniesienie miejsca akcji do skrwawionej rzeźni tudzież zimnych biurowców Wall Street. Jjesteśmy jak trzeba - w Danii, w XVII wieku, pojedynki toczą się na miecze, a król nosi płaszcz i złotą koronę – żadnych laptopów, pistoletów czy tekstylnej ekstrawagancji. Także nić fabularna, na którą reżyser nanizał poszczególne fragmenty dzieła rozwija się grzecznie i przewidywalne, bez perwersyjnych igraszek z czasem czy z konwencją dzieła – ot Akademia. Czy to zarzut? Niewątpliwie. Sam - nie będąc spędzonym ze szkoły licealistą, którego trzeba by przekonywać, że Szekspir wielkim dramaturgiem był – przyznam, że oczekiwałem czegoś, co mnie zaskoczy, wytrąci z błogiego samozadowolenia widza, który wie i rozumie wszystko, czegoś co, wyrwie sztukę z wytartych kolein...
Coż, pozostało mi cieszyć się małymi rzeczami – oddałem się więc wyszukiwaniu pojedynczych smaczków, elementów, które się udały. A momenty były. Kilka sceny wyraziście zainscenizowanych i zagranych, które z pewnością zapadną gdzieś w pamięć: monologi Hamleta, szaleństwo Ofelii występ przed królem teatralnej trupy; i pewno jeszcze kilka innych, których nie pamiętam.
Będąc już przy sztuce aktorskiej, trzeba tu kilka kreacji docenić. Sam Hamlet w wykonaniu Tomasza Kłaptocza zabrzmiał przekonująco - udało się uniknąć czyhających z tradycji szponów patosu - książę na szczęście nie cierpi romantycznie, nie wzdycha suchotniczo, nie miota się w bajronicznych pożarach ducha, ale szaleje jakoś tak ciekawiej, na zimno, bardziej cynicznie, błazeńsko, wręcz niesympatycznie. Hamlet to jakby bliższy życiu, prawdziwszy, dla naszych alergicznie wyczulonych na pozę i egzaltację czasów. Z drugiej strony, Tomasza Kłaptocza nie po raz pierwszy doskonale uzupełnia Anna Konieczna, drobna dziewczyna o ogromnej sile wyrazu, której Ofelia jest w swym szaleństwie tak natężona, że aż mrozi krew w żyłach. I dalej naprawdę trudno jest mi oceniać, bo przy całej masie aktorów i poprawnych kreacji przewijających się przez scenę trudno jest kogoś zdecydowanie wyróżnić, czy zganić.
Podsumowując, trzeba powiedzieć, że był to „Hamlet” co najwyżej poprawny. Poza operową rozwiązłością inscenizacji reżyserowi jakby brakło śmiałości, a może przede wszystkim pomysłu na całość. To jednak nie musi oznaczać, że jest to spektakl nieudany - ogląda się dobrze, syci oczy i uszy klasyką teatru, pozwala doświadczyć największego dramatu w jego historii . A że tym razem że to bardziej solidne rzemiosło niż sztuka...
Michał Raszka
Dziennik Teatralny Katowice
2 grudnia 2009